niedziela, 26 grudnia 2010

Rachael - Add a Little bit of Tobacco


Dawno nie pisałem, ale jest okazja. Od paru dni można ściągnąć z sieci drugą EPkę warszawskiej grupy Rachael zatytułowaną Add a Little bit of Tobacco. Tak jak poprzednim razem, za frajer.
Wbijajcie na www.rachael.pl, bierzcie i dzielcie się ;)

Ps. Mie się ta płytka podoba ;)

poniedziałek, 8 listopada 2010

Grabek - So Vulgar


 (foto: Kamil Strudziński edycja: Igor Morski)

Po dość długim czasie wreszcie znamy szczegóły nadchodzącego długogrającego wydawnictwa Grabka.
1. Płyta zatytułowana "8" ukaże się 29 listopada 2010.
2. Płytę będziecie mogli ściągnąć za dowolną sumę albo nawet za frajer (podobnie jak było w przypadku Saula Williamsa czy Radiohead.
3. Jak nie lubicie kupować emetrójek to po Bożym Narodzeniu będzie możliwość nabycia CD.
4. Na płycie gościnnie pojawią się: Carolyn Trotman, Dagmara Gregorowicz, Tomasz "Ragaboy" Osiecki, Agata Klonecka, Barbara Karlik..
5. A już teraz zachęcam do pobrania pierwszego singla, czyli So Vulgrar z tej oto strony: http://soundcloud.com/grabek/sets/sovulgar/s-kuDkk (dodatkowo dostajemy remix Rosemary).

Teraz pozostaje już tylko czekać do 29 listopada!

wtorek, 10 sierpnia 2010

Off Festival 6-8.08.2010 Katowice



Zacznę od najważniejszego, czyli od koncertów, na koniec będzie trochę uwag ogólnych. Dodam tylko, że na festiwal przyjechałem z konkretnymi planami, dokładnie wiedziałem, które występy chcę zobaczyć i prawie w 100% wyszło tak jak sobie wymyśliłem. Relacje będą raczej krótkie, bo inaczej musiałbym napisać książkę. Niestety nie mam na to czasu ;)


Dzień 1.
Na miejsce dotarłem dopiero późnym popołudniem więc przegapiłem kilka koncertów rozpoczynających trzydniową zabawę. Zacząłem od brytyjskiego The Horrors. Ponoć ulubieńcy Trenta Reznora. Nie dziwię się. Chłopaki zagrali znakomity gig. Setlistę zdominowały utwory z wydanego w ubiegłym roku, świetnego albumu, Primary Colours. Ich muzyka na żywo brzmi co najmniej dobrze. Wszystko było ładnie słychać, wszystko było ładnie widać, światła na plus, ale na największe pochwały zasługuje wokalista, który naprawdę dobrze śpiewał.
Po Horrorsach (zagrali na dużej scenie mBanku) przyszedł czas na Fennesza. Austriacki muzyk wystąpił na scenie eksperymentalnej, czyli w malutkim namiocie. No i tutaj mam pierwszą uwagę co do organizacji. Namiot ten był po prostu zbyt mały. Nie udało mi się dostać do środka, a z zewnątrz koncert jakoś nie robił na mnie wrażenia. Szkoda, bo byłem bardzo ciekawy tego fenneszowo-chopinowskiego koncertu. Cóż, może jeszcze kiedyś będę miał szansę spotkać Christiana. Kolejny interesujący mnie koncert zaczynał się o północy więc wykorzystałem ten czas na ogarnięcie spraw bieżących. Na teren festiwalu wróciłem zobaczyć A Place to Bury Strangers. Zagrali oni w namiocie Trójki, zdecydowanie większym niż śmiesznie mały eksperymentalny. Widziałem ich koncert na początku maja w warszawskim Powiększeniu i wiedziałem czego się spodziewać. Pech chciał, że zapomniałem o zatyczkach do uszu. Po majowym koncercie świszczało mi w uszach przez dwa dni, z czego przez pierwsze 24 godziny nie słyszałem prawie niczego. Teraz chciałem stanąć sobie gdzieś z tyłu, bo przede mną były jeszcze dwa dni festiwalu. Jednak jakaś szatańska moc zaciągnęła mnie prawie pod samą scenę. Pomyślałem wtedy, mam słuchawki dokanałowe, skorzystam. Zatkałem nimi uszy, chłopaki wyszli, zaczęli hałasować w swoim stylu, ale szybko się okazało, że mój sprzęt zbyt mocno izoluje. Po wyjęciu słuchawek potężnie oberwałem po narządach słuchu i szybciutko wycofałem się w dalsze rejony namiotu. Kilka głośnych kawałków później, kumpel powiedział, że idzie na Tindersticks. Też postanowiłem iść. Posłuchałem ich z 15 minut. Całkiem fajnie grali, perkusista wymiatał! Mam tylko jedno 'ale'. Nie była to dobra godzina na takie granie. Mimo, że było ciekawie to ich melancholijna muzyka spowodowała u mnie ziewanie. Po takim rozwoju sytuacji wróciłem na 'Plejsów'. Tym razem na koniec namiotu. Było mega! Jest hałas, jest dobry koncert. Ackermann rzucał się po scenie i publiczności, perkusista jakieś cuda czynił, większe niż w Powiększeniu. Do tego doszły konkretne światła. Jakość koncertu porównywalna z tym majowym. I w sumie miałem wracać już do namiotu, gdy przyszła myśl 'hmm, może warto zobaczyć co się dzieje w namiocie eksperymentalnym. Grali tam Trans Am. I było to do cholery jedno z największych odkryć festiwalu! No fenomenalny gig! Rockowa moc połączona z kraftwerkową elektroniką. Nie znałem ani pół kawałka, a kupili mnie od samego początku. Co prawda nie zostałem do końca, bo chciałem jeszcze sprawdzić Raekwona, ale chłopakom należy się medal! A Raekwon? No cóż, nie jestem fanem murzyńskiego hip hopu. Widziałem tylko dwa ostatnie kawałki oraz przemowę rapera na tematy różne, od propagowania rapu po pierdolenie policji (zacytuję, bo zapadło mi to w pamięć "hip hop is everywhere, hip hop is for everyone, fuck policja"). Muzycznie mnie jakoś nie porwał, ale było przyzwoicie. Tyle z dnia pierwszego, na Jokera już nie miałem siły.


Dzień 2.
Moim zdaniem to był najsłabszy dzień festiwalu. Uważam jednak, że taki był potrzebny coby zebrać siły na finał. Zacząłem o 17 od rodzimego Tides from Nebula. Lubię ich debiutancką płytę, wcześniej było mi dane zobaczyć ich tylko raz, jak supportowali szwedzkie pg.lost. Tamten występ był bardzo fajny więc jakieś oczekiwania miałem. Tym razem było jeszcze lepiej. Utwory z Aury wypadły znakomicie, publiczność dopisała, szczelnie zapełniła namiot eksperymentalny. Ciekawostką były kawałki, które znajdą się na drugim krążku warszawskiego zespołu. Po jednorazowym kontakcie z tymi kompozycjami mam wrażenie, że album może być trochę przekombinowany, choć wolałbym się mylić. Co by jednak nie mówić Tajdsi dali mocny koncert, wyrastają chłopaki na prawdziwą gwiazdę polskiej muzyki. Zasługują na to!
Później czekał mnie ciężki wybór. Mouse on Mars czy Archie Bronson Outfit. Na początku pomyślałem, że zobaczę sobie po pół. Zacząłem od Archiego... i tak mi się spodobało, że zostałem do końca. Panowie wyszli na scenę ubrani w dziwaczne stroje. Nawet strzeliłem kilka zdjęć:


Może nie było jakoś dużo ludzi podczas ich koncertu, ale ci co przyszli nie powinni żałować. Zespół zaprezentował godzinną dawkę żywiołowego, energicznego garażowo-psychodelicznego rocka. Nogi same się ruszały. Zagrali utwory z różnych płyt, najfajniej wypadły chyba te z Derdang Derdang. Gdy po około 50 minutach schodzili ze sceny miałem chęć na co najmniej drugie tyle. Moim skromnym zdaniem był to jeden z najlepszych występów na tegorocznych Offie. Mouse on Mars też ponoć było mocne, ale ani trochę nie żałuję, iż odpuściłem ich koncert. Następnie chciałem trochę odpocząć, ale zagnało mnie na do namiotu Trójki na A Hawk and a Hacksaw. Przyznam, że folk nie jest tym co lubię najbardziej, ale tutaj wypadł całkiem w pytkie. Z kumplem stwierdziliśmy, że zagrali w takim fajowskim żydowskim klimacie. Nie zostałem na cały występ, chociaż bardzo przyjemnie spędziłem kilkadziesiąt minut. Potem przyszedł czas na Mew. I tutaj pierwsze rozczarowanie. Tylko mnie uśpili. Muzycznie może i było fajnie. Za to wokal jakoś zupełnie mi nie pasował. Ponoć Mew, podobnie jak The Horrors, są ulubieńcami Trenta R. Nie rozumiem tego uwielbienia. Dla mnie ten koncert był najwyżej średni, a w porównaniu z innymi offowymi wykonawcami można rzec słaby (jednakże nie najsłabszy - o tym później). Dinosaur Jr. odpuściłem, żeby zregenerować siły przed finałem finałów, czyli ostatnim dniem.


Dzień 3.
O ile napisałem, że drugi dzień był najsłabszy to trzeci można nazwać zdecydowanie najmocniejszym. Miałem zacząć od Ed Wood, ale nie zdążyłem i dotarłem dopiero na Pulled Apart by Horses. No i to był rozkurw! Świetny kontakt z publicznością, akrobatyczne popisy, skoki z głośników, rzucanie się po scenie, a do tego darcie mordy i mięsiste gitary, czyli miodny post hardcore. Do tego momentu był to najbardziej agresywny koncert festiwalu jaki dane było mi zobaczyć. Mieli do dyspozycji tylko pół godziny i wykorzystali je w 100%. MEGA! Chłopaki zajęli wysokie miejsce w moim top ileśtam tegorocznego Offa. Kolejnym punktem programu byli Pablopavo i Ludziki. Widziałem ich jakiś czas temu w warszawskich Hybrydach, zagrali poprawnie, bez żadnej rewelacji. Tutaj podobało mi się dużo bardziej. Jakoś wszystko lepiej się zgrało. Jedynym mankamentem był czas. Nie starczyło go na wszystkie oczekiwane przeze mnie utwory. Wolałem Jurka Mecha, a nie Do Stu na zakończenie. Niestety nie można mieć wszystkiego. Byłem też bardzo ciekawy jak publiczność przyjmie taką typowo warszawską muzykę. Okazało się, że naprawdę nieźle. Aha, jeszcze jedno. Pablo troszkie oszukiwał. Niby grali nowe utwory ponoć pierwszy raz, ale to była ściema, bo w Hybrydach również można było je usłyszeć. (EDIT: A może to ja trochę przekłamałem? "elo w hybrydach zagralismy jeden z 3 nowych. pozdrawiam"). Po Pablo zrobiłem sobie małą przerwę. Potem kilka minut Ostrego, tym razem nie bardzo mi się podobało. Troszkę przejadła mi się jego muzyka więc ruszyłem na Bear in Heaven do namiotu Trójki. Całkiem niezły był to występ. Takie psychodeliczno-elektroniczne granie. Nie urywało jaj, jednak z przyjemnością posłuchałem ich występu. No, może nie do końca z przyjemnością, bo w namiocie było gorąco jak w saunie. Suma sumarum gig na plus. Dalej polazłem niby na scenę leśna, właściwie to bardziej usiadłem sobie z boku. W celu posłuchać Casiokids i odpocząć przed kilkoma nadchodzącymi koncertami. Całkiem spoko to Casiokids było. Miło się słuchało ich grania jako tła do rozmowy ze znajomymi, pozwoliło ciutkę się odprężyć. Potem przyszedł czas na pierwszy z moich prywatnych finałów festiwalu. Mowa o Dum Dum Girls. Z płyty mie się podoba więc liczyłem na dobry gig. A tu dupa. Wielka dupa. Dziewczyny dały dupy. I było do dupy. Stały na tej scenie jak słupy soli, a muzyka okazała się nudnym indie srindi pitoleniem. Mówię nie dla takiego grania. Po pół godziny obraziłem się i sobie poszedłem. Zresztą nie tylko ja, bo o ile na początku namiot Trójki był szczelnie zapełniony to z każdym kawałkiem ilość ludzi topniała, a gdy ja opuszczałem lokal, została może połowa publiczności. Udałem się na Grolscha lub dwa i oczekiwałem na The Raveonettes. Zespół pojawił się punktualnie o 21:40. No i od samego początku, w przeciwieństwie do Dum Dum Girls, które przypomnę dały dupy, zagrali rewelacyjnie. Duński zespół narobił sporo hałasu. Co tu dużo mówić, większość uwagi ściągała na siebie blondwłosa Sharin Foo. Śpiewała, zagrała na gitarze, a nawet trochę czasu spędziła za perkusją. Może teraz o perkusji dwa słowa. Trudno o skromniejszy zestaw. Dwa bębny i blacha. Wystarczyło w 100%. Wspomniane hałaśliwe momenty idealnie współgrały ze spokojniejszymi. Cudny występ. Szkoda tylko, że zagrali 10 minut krócej niż powinni. Kolejny z moich topów. Po The Raveonettes zostałem już pod główną sceną coby oczekiwać na główną gwiazdę festiwalu. O The Flaming Lips mowa. Już długi czas przed rozpoczęciem koncertu pod sceną panowała świetna atmosfera. Okrzyki, śpiewy, latające balony. Nawet Wayne Coyne pojawiał się co chwilę na scenie, zachęcał publiczność do zabawy, robił zdjęcia, strzelał serpentynami. Zbliżała się północ, a tłum pod sceną coraz bardziej gęstniał. W końcu zrobiło się naprawdę tłoczno. W pewnym momencie zgasły światła i rozpoczęło się show. Z głośników popłynęły dźwięki intra, a na telebimie ustawionym z tyłu sceny pojawiły się wizualizacje. Dokładniej mówiąc tańcząca naga kobieta. Chwilkę później na scenie pojawili się muzycy, którzy wyszli z... żeby ładnie zabrzmiało to powiem jej narządów płciowych. Ciekawa idea ;) Zaraz potem Coyne wgramolił się do wielkiej dmuchanej kuli i pobiegał w niej po publiczności. Skończyło się intro, a muzycy od razu zaczęli grać Worm Mountain. No i maszynka ruszyła. Po bokach sceny ustawili się tancerze (nie wiem czy to dobre słowo, może powinienem powiedzieć 'nakręcacze'?), z armatek posypały się olbrzymie ilości konfetti, a wśród publiczności pojawiły się balony. Niezapomniane show. Poza wyżej wymienionymi atrakcjami były też olbrzymie ręce, z których puszczono wiązki lasera, wielkie misie, robot, obcy i nie wiadomo co jeszcze. Cudo po prostu. Poza tem warto dodać, iż  na scenie wszystko miało kolor pomarańczowy (łącznie z tancerzami). Za plecami zespołu, o czym już wspomniałem, stał wielki ekran. Po wizualizacjach w kilku pierwszych utworach, włączono kamerę na statywie Coyna, od tego momentu można było obserwować z bliska jego twarz. Efekt był niesamowity. Nie ma co więcej pisać. To największe show jakie w życiu widziałem. Może teraz trochę o muzyce. Duża część utworów pochodziła z GENIALNEJ płyty jaką jest Embryonic, ale panowie cofnęli się też do starszych rzeczy. Łącznie zagrali 12 kawałków, zajęło im to 80 minut, czyli dyszkie więcej niż powinni. I bardzo dobrze, bo miałem ochotę, żeby grali i grali. Wszystko brzmiało doskonale. Co prawda mam wrażenie, że momentami więcej uwagi zwracałem na oprawę wizualną niż na dźwięki, ale i tak do tej pory jestem zachwycony całością. Muszę też przyznać, że Coyne jest urodzonym frontmanem i szołmenem. Cały czas nakłaniał publiczność do zabawy. Świetnie pokazał to w I Can Be a Frog, gdzie kazał ludziom wydawać z siebie dźwięki wymienianych zwierząt. Widać było, że nie tylko tłum dobrze się bawi, ale sami zainteresowani też byli ciągle uśmiechnięci. Na koniec zagrali Do You Realize?? i sobie poszli. Ludzie zostali zaś z niesamowitym koncertem w pamięci! Idealne zakończenie festiwalu. Dla mnie osobiście też chyba jeden z najlepszych koncertów w życiu. Zaraz obok QOTSA z 2005 i NIN z ubiegłego roku.
Ale zaraz... Na The Flaming Lips Off się nie skończył. Szybko przetransportowałem się na norweskie Shining do małego namiotu eksperymentalnego. Tam to była już maksymalna sieczka. Połamane połączenie jazzu z brutalnym black metalem. Coś takiego uwielbiam! Co prawda nie widziałem całego występu, bo po 30 minutach górę nad chęciami wzięło zmęczenie, ale koncert dali wyborny. W ten oto sposób zakończyłem swój udział na piątej edycji Off Festivalu. No dobra, posłuchałem sobie jeszcze trochę dubstepów Darkstara, ale już w pozycji leżącej, w namiocie.


Podsumowując:
Najlepsze:
1. The Flaming Lips
2. The Raveonettes
3. Pulled Apart by Horses
4. The Horrors
5. Archie Bronson Outfit
Odkrycie:
Trans AM
Najsłabsze:
1. Dum Dum Girls
2. Mew


A teraz obiecane kilka słów o organizacji. Ładna, zielona miejscówka, niezłe połączenie z centrum Katowic (ale od godziny 13, bo wcześniej autobus jeździł co godzinę), dobre rozstawienie scen, plus za czystość, nawet tojki dały radę, 8 zł za butelkę Grolscha to moim zdaniem uczciwa cena, bo w Warszawie w knajpie musiałbym najmarniej dychę wyłożyć. Nie przeszkadzał mi zakaz wnoszenia alkoholu na pole, bo można było się napić wszędzie dookoła, nie przeszkadzała mi cena żarcia, bo można było się w wielu miejscach posilić. Dobrze, że niedaleko był Real, gdyż to ułatwiało poranki. Minusy? Za mała scena eksperymentalna, zakaz wynoszenia wody ze strefy gastronomicznej, do wejścia na pole trzeba było przejść ładny kawałek. Trochę to niewygodne po wielu godzinach koncertów i przy bolących już nogach. Nie było płyty Pulled Apart by Horses w merchu.
Kurcze, było prawie idealnie! Jaram się do tej pory ;)

wtorek, 6 lipca 2010

Eldo - Zapiski z 1001 nocy


Eldo, a właściwie Leszek Kaźmierczak wystawił swoich fanów na ciężką próbę. Premiera „Zapisków” była wiele razy przekładana. Najpierw miała być wiosna, kwiecień, maj, kilka czerwcowych dat. W końcu staneło na 29 czerwca, choć płyta pokazała się na rynku parę dni wcześniej. Opłaciło się czekać, gdyż mamy do czynienia z płytą fenomenalną, być może najlepszą w solowej dyskografii Eldoki.
Zacznę od okładki. Prostej, ale ciekawej, wzorowanej na Koranie.


Za jej projekt odpowiada Patryk Skoczylas, bardziej znany jako Diox, wieloletni już towarzysz Eldoki, członek HI-FI Bandy oraz Mateusz Andrzejewski. Książeczkę dołączoną do krążka należy nazwać oszczędną. Raper ograniczył się do dedykacji, tracklisty i podziękowań.
Przechodząc już do zawartości muzycznej, warto zauważyć, że tym razem Eldo zrezygnował z zapraszania gości (jedynym wyjątkiem jest Daniel Drumz, który zagrał na trąbce w singlowym Pożycz mi płuca. Nie uświadczymy jednak ani jednego rapowanego featuringu).
Trzy rzeczy decydują o mocy tego albumu.
Po pierwsze bity, zrobione przez duet producencki The Returners. Mega! Jestem pod olbrzymim wrażeniem umiejętności chłopaków! Już otwierającz krążka, czyli Jam niszczy podkładem. Żywym, świetnie brzmiącym, zapadającym w pamięć. Trzeba powiedzieć, że bity pojawiające się na płycie są bardzo różnorodne, acz słychać, że zrobione przez tych samych ludzi. Weźmy dla porównania drugi utwór – Dlaczego siedziesz do północy. Tym razem muzyka jest bardziej refleksyjna. Takie przeplatańce pojawiają się kilkakrotnie, dzięki czemu płyta nie nudzi. Prawdziwy niszczyciel został jednak na koniec! Na maksa to prawdopodobnie najciekawszy kawałek pod względem muzycznym. Genialny bit z pojawiającymi się w refrenach fletami(albo czymś fletopodobnym)! Cudo. Trzeba przyznać, że wybór The Returners na producentów był strzałem w dziesiątkę.
Rzecz druga, teksty. Nie ma co ukrywać, to zawsze była mocna strona Eldoki. Począwszy od Eternii aż po Nie pytaj o Nią raper urzekał warstwą liryczną (nie wiem jak było na solowym debiucie, bo nie stać mnie na tę płytę ;) Tym razem Eldo złożył do kupy najmocniejsze momenty z poprzednich albumów, a więc bardziej filozoficzne, zaangażowane rozkminki z Eternii czy CKCUA, wspomina o nieco zapomnianych we współczesnym świecie wartościach takich jak szacunek, moralność, dokłada ukochaną Warszawę i krytykę konsumcjonizmu, konformizmu, showbiznesu bardziej z dwóch ostatnich płyt. Poza tym raper porusza masę innych tematów ani przez moment nie zanudzając słuchacza. Od strony tekstowej najciekawszym momentem Zapisków jest zdecydowanie Pamiętniku, złożone z kilku miniatur. Eldo zahacza w nim o wiele problemów. Mówi trochę o sobie, trochę o kondycji rapu, o fanach, mediach, ale też atakuje obrońców Romana Polańskiego i samego reżysera. Po prostu mistrzostwo. Kapitalnie wypadają Tańczę z Nią czy też Miejski Folklor, czyli kolejny hołd dla Stolicy. Tak naprawdę mógłbym wymienić wszystkie 18 utworów, bo nie znajduję żadnego słabego punktu. Brawo! Zdarzają się co prawda fragmenty, w których nie zgadzam się z poglądami Leszka, ale mam do tego prawo, a całość mimo wszystko wypada wybornie.
Punkt trzeci, a zarazem największe zaskoczenie na Zapiskach – flow. Eldo nigdy nie powalał w tej kwestii. Daleko mu było do takiego Ostrego czy Mesa. Cały czas nie jest to ich poziom, ale muszę przyznać, że raper uczynił duży krok do przodu. Na bitach Returnersów, jak to się ładnie mówi, po prostu płynie. Czuć olbrzymie emocje, wielkie zaangażowanie. Rap Eldoki wreszcie nie jest jednostajny. Czasami przyspiesza, żeby za chwilę zwolnić. Utwory dzięki temu nie zbijają się w całość, a różnorodność tej płyty to nie tylko zasługa bitów, ale również flow.
Na koniec jeszcze takie drobne spostrzeżenie. Zapiski wydają się być pewnego rodzaju złotym środkiem. Eternia i CKCUA to płyty, które wymagają od słuchacza szczególnego nastroju, a na 27 i przede wszystkim Nie pytaj o Nią zdarzyły się kawałki, które z premedytacją przeskakiwałem, bo po prostu mi się nie podobały. Tym razem otrzymujemy materiał nie wymagający wspomnianego specjalnego nastroju, a i nie naszła mnie jeszcze ani razu chęc przerzucenia jakiegoś utworu. Łykam ten album całościowo. Dokładnie na to czekałem.
Reasumując, dostaliśmy dzieło skończone. Jak dotąd jest to zdecydowanie najlepsza polska płyta tego roku bez podziału na gatunki muzyczne. Eldo kolejny raz udowadnia, że należy mu się miano najlepszego rodzimego tekściarza (na drugim miejscu jest Pablopavo ;), a Returnersi wspięli się na wyżyny maestrii i pokazali, iż są jednymi z najlepszych producentów w kraju. Niemal godzina ze wspaniałą muzyką, inteligentnymi tekstami. Połączenie to powinno przekonać do hip hop nawet zagorzałych przeciwników tego gatunku.
6/6

piątek, 2 lipca 2010

Wooden Shjips - Powiększenie 28.06.10


28 czerwca do Warszawy zawitał zespół, na koncert którego czekałem dobre dwa miesiące. Mowa o pochodzącej z San Francisco kapeli o ciekawej nazwie – Wooden Shjips. Występ odbył się na Nowym Świecie w klubie Powiększenie. Jest to wybór jak najbardziej trafiony, bo samo centrum, bo fajna miejscówka, bo mam blisko (ten ostatni powód jest być może dość egoistyczny, jednak lubię koncerty odbywające się niedaleko od mojego domu ;), aczkolwiek jedna rzecz mogła przeszkadzać, ale o tym w dalszej części.
Do Powiększenia, a właściwie pod Powiększenie dotarliśmy koło godziny 20. Od razu spotkaliśmy ekipę Sunday at Devil Dirt wesoło gaworzącą z basistą Wooden Shjips, nieopodal stała reszta zespołu wraz z panią, która gra na klawiszach w Moon Duo, czyli pobocznym projekcie wokalisty i gitarzysty Wooden Shjips, Erika Ripleya. Chwilę później na scenie pojawił się warszawski zespół Setting the Woods on Fire, pełniący tego dnia rolę supportu. Przy całym naszym uwielbieniu dla Settingów, tego dnia postanowiliśmy jednak odpuścić ich gig, gdyż dość agresywna muzyka prezentowana przez warszawskie trio w żaden sposób nie pasuje do psychodeliczno-transowego Wooden Shjips. W czasie ich koncertu postanowiliśmy zamienić dwa słowa z gwiazami wieczoru oraz „szczelić” sobie pamiątkową fotkę.

Wooden Shjips pojawili się na scenie Powiększenia o 21. Od samego początku zaatakowali dość skromnie zgromadzoną publiczność gęstą, mocno transową psychodelią. Od pierwszych dźwięków nowego, niezatytułowanego jeszcze utworu wiedziałem, że to będzie znakomity koncert. I ani trochę się nie myliłem. Panowie zabrali mnie na godzinną przejażdżkę motocyklem po księżycu. Było bardzo tripowo. Już sama sekcja rytmiczna sprawiała, że zupełnie odpływałem. Grali bardzo prosto (dla zobrazowania – jeden kawałek to mniej więcej cztery dźwięki basu), ale w prostocie siła. Jest to kolejny zespół, który udowadnia starą prawdę, nie trzeba grać miliona dźwięków na sekundę, żeby muzyka była ciekawa. Jeśli do wspomnianej sekcji rytmicznej dołożymy kosmicznie brzmiące klawisze (serio, kosmicznie to najlepsze słowo), typowo shoegaze’ową, jazgoczącą, hałaśliwą gitarę oraz leniwy wokal z olbrzymią ilością pogłosu (Ripley mógł śpiewać nawet po chińsku – i tak nie dało się nic zrozumieć ;) to dostaniemy przepis na koncert idealny!

Panowie zagrali bardzo przekrojowo. Zamieszczona wyżej setlista, spisana przez Ripleya na szybko przed klubem nie pokazuje do końca tego, co publiczność mogła usłyszeć (np. nie zagrali We Ask You to Ride, a pojawiło się Vampire Blues z najnowszego dzieła Amerykanów, czyli Vol. 2). Wykonali 9 utworów (+ 1 na bis), wszystkie brzmiące tak jak opisałem wyżej, a więc cudo. Do wyboru kawałków nie można się przyczepić (prywatnie mogę tylko dodać, że zabrakło mi wspomnianego We Ask You to Ride i I Hear the Vibrations. Jednak zdaję sobie sprawę, że to nie był koncert życzeń w nadmorskim kurorcie). W ramach ciekawostki warto dodać, że między utworami słyszeliśmy jakieś ćwierkanie ptaszków puszczone z walkmana(!). Pojawiły się też wizualizacje, ale przez nie najlepiej ustawiony projektor ich istnienie można pominąć.
Teraz trzy rzeczy, do których chciałbym się przyczepić.
1.      Moon Duo – byli tam w komplecie, szkoda, że nie zdecydowano się na zorganizowanie koncertu obu zespołów.
2.      Powiększenie – jeden jedyny problem z tym klubem jest taki, że koncerty muszą się skończyć o 22. Tak było też tym razem. Panowie z Wooden Shjips co jakiś czas zerkali na zegarki, żeby nie przekroczyć ustalonej granicy, a było widać, że chcieli zagrać dłużej. Mogli zacząć ciut wcześniej.
3.      Wizualizacje – brakowało ich jak cholera, tzn. były, ale nie było ich widać tak jak trzeba. Dzięki nim zespół mógłby zabrać publiczność na jeszcze ciekawszą wycieczkę.
Koniec narzekania. Reasumując, mimo drobnych niedociągnięć występ był znakomity. Czyżby koncert roku? Za wcześnie na taką ocenę, ale już teraz mogę powiedzieć, że póki co Wooden Shjips okupują podium!

Ps. Widząc Woodenów na scenie miałem wrażenie, że obcuję z mocno wykręconymi ludźmi. Erik Ripley z długą biało-czarną brodą w japonkach, obsługujący wszystkie pokrętła przy efektach nogami, Omar, perkusista, zabawnie podskakujący na stołku przez cały koncert, Dusty, basista, ruszający się jakby… no właśnie nie wiem do czego to porównać, ale jego sceniczna poza była jedyna w swoim rodzaju. Przy nich, Nash, klawiszowiec wyglądal zupełnie niepozornie... ale grał kosmicznie ;)

czwartek, 1 lipca 2010

Subiektywne podsumowanie pierwszego półrocza 2010

Udało mi się na nowo odnaleźć wenę do pisania. W sumie okazało się to proste. Wystarczyło ruszyć tyłek z domu, wziąć komputer pod pachę, przejść się do parku… i samo dalej leci. Świeże powietrze, stawik, drzewa, ćwierkające ptaki… motywują.
Podsumowanie będzie wyglądało następująco. 5 zespołów, 5 płyt, bez podziału na Polskę i nie-Polskę. W tym roku stwierdziłem, że niewiele było rodzimych rzeczy, które zachwyciły. Kolejność jest przypadkowa, nie chcę w szczególny sposób wyróżniać żadnego z wymienionych niżej albumów. Tyle tytułem wstępu, czas przejść do sedna.

Punkt pierwszy. Jack White i jego The Dead Weather – Sea of Cowards

Może nie powinienem wyróżniać White’a, może zamiast tego powinna pojawić się Alison Mosshart? A może Deana Fertitę czy Jacka Lawrence’a? Ja jednak stawiam na Jacka i Alison. To chyba głównie dzięki nim wyszła taka płyta. Na pierwszy rzut ucha można powiedzieć, że bardzo podobna do Horehound, ale po kilku wieczorach spędzonych z tym krążkiem okazuje się, że nie do końca tak jest. Otóż Sea of Cowards to album jeszcze bardziej brudny, ciekawszy muzycznie, po prostu powstały fajniejsze piosenki. Z jednej strony wydają się być mało przebojowe (znów poza singlem – (Die by the Drop), dla przypomnienia, single promujące Horehound były jedynymi „hitami” na tamtej płycie), z drugiej zaś aż kipią przebojowością. Wpadają w ucho i tam zostają. Mimo całej brudnej otoczki. Weźmy pierwsze z brzegu Difference Between Us, Gasoline czy No Horse. Po prostu świetna, choć krótka płyta, która dała mi wiele przyjemności podczas słuchania.


Punkt drugi. Amerykański nauczyciel jogi Gonjasufi – A Sufi and a Killer

Tę pozycję udało mi się zrecenzować jeszcze przed utratą resztek weny. Brudne brzmienie, połączone z eklektyzmem totalnym. Czytaj: Gonjasufi połączył na tej płycie wszystko co tylko mu przyszło do głowy. Jest hip hop, jest rockowa psychodelia i tak dalej, i tak dalej. Tylko metalu zabrakło, ale kto wie co przyjdzie temu panu do głowy. Spoiwem krążka jest niechlujna produkcja (oczywiście jest ona niechlujna z założenia, w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że jej producenci, czyli Flying Lotus czy Gaslamp Killer są słabi w tym co robią). Dzięki temu muzyka Gonjasufi płynie przez nasze uszy sprawiając wrażenie niesamowicie spójnej, a zarazem niesamowicie zróżnicowanej. Jestem pod olbrzymim wrażeniem. Zresztą nie będę się już rozpisywał, zapraszam jeszcze do przeczytania recenzji!
Ps. W tym roku Gonjasufi wystąpi co najmniej dwukrotnie w naszym kraju. Najpierw we Wrocławiu na festiwalu Era Nowe Horyzonty, a miesiąc później w Katowicach na Tauron Nowa Muzyka. Liczę, że uda mi się zobaczyć któryś z tych występów i Wam też to polecam.

Punkt trzeci. Trent Reznor w nowej roli – How to Destroy Angels – How to Destroy Angels

Co ja będę ściemniał, Trent Reznor jest bogiem i kropka. Gdy tylko dowiedziałem się, że kmini jakiś nowy projekt już wtedy byłem zachwycony. Nie widziałem tylko czego się spodziewać. W sieci pojawiały się co jakiś czas newsy, okazało się, że poza samym Reznorem, How to Destroy Angels tworzą jego żona Mariqueen i Atticus Ross. W końcu pierwszego czerwca światło dzienne ujrzała premierowa Epka. Trent zrobił po swojemu, czyli można pobrać ją za frajer ze strony www.howtodestroyangels.com, a na początku lipca pojawi się wersja fizyczna. Pewnie chcecie wiedzieć jak jest muzycznie. Hmmm, powiedziałbym, że spokojniejsze NIN z kobiecym wokalem (tym razem wokalista NIN porzucił mikrofon i zajął się tworzeniem muzyki). Od razu trzeba przyznać, że Mariqueen wielką wokalistką nie jest, ale ze swojego zadania wywiązała się idealnie. Moimi zdecydowanymi faworytami na tej płycie są skoczne, bujające Fur Lined, bardzo ciekawe pod względem muzycznym The Believers i BBB, w którym odnoszę nieodparte wrażenie, że Mariqueen śpiewa „listen to the sound of my big black boobs” ;) Z pewnością jest to jedna z ciekawszych rzeczy pierwszej połowy roku 2010. Teraz pozostaje tylko czekać na longplay, który ma ukazać się już za kilka miesięcy.


Pozycja czwarta. Dźwięki Nowego Jorku - LCD Soundsystem – This is Happening

Dla mnie największe zaskoczenie. Przyznam, że poprzednie dokonania pana Jamesa Murphy’ego lubię. I tyle, po prostu lubię. A tu proszę, taka niespodzianka. Nowe dzieło powaliło mnie na kolana. Wiele zapożyczeń z klasyki rocka ubranych w elektroniczny trykot. Wracając do zapożyczeń. Jest David Bowie, jest Iggy Pop, moim zdaniem słychać też trochę Zeppelinów. Momentami ociera się to o plagiat (patrz Somebody’s Calling Me i Night Clubbing), ale co tam. Słucha się tego po prostu fantastycznie. Mam teraz jedno wielkie marzenie, zobaczyć LCD Soundsystem na żywo, jeszcze teraz, przed zakończeniem działalności.


Punkt piąty. Homo Varsoviensis, przewodnik z licencją – Eldo – Zapiski z 1001 nocy

Eldo pojawił się w tym podsumowaniu rzutem na taśmę, gdyż „Zapiski” ukazały się dopiero pod koniec czerwca, jednak już od pierwszego przesłuchania rozłożyła mnie na łopatki, bo…

sobota, 26 czerwca 2010

Coheed and Cambria - wygraj podwójną wejściówkę na warszawski koncert!

Czołem! Wróciłem! Póki co z niespodzianką, ale nowy wpis już w drodze ;)
Chcecie może wygrać bilet na koncert Coheed and Cambria, który odbędzie się 5 lipca w Stodole? Nic prostszego. Słuchajcie jutro Stymulacji intelektualnej, czyli mojej audycji w Radiu Aktywnym i odpowiedzcie na jedno proste pytanie! Kto pierwszy ten lepszy :) Zaczynamy o 16:30!


sobota, 20 marca 2010

The Dillinger Escape Plan - Option Paralysis

Jestem wyznawcą Ire Works, jestem fanem The Dillinger Escape Plan, dlatego Option Paralysis było najbardziej wyczekiwanym przeze mnie wydawnictwem roku. Mimo, że nie słucham tego zespołu nałogowo to zdarzają mi się kilkudniowe okresy, gdy muzyka Amerykanów nie opuszcza mojego odtwarzacza. Po warszawskim koncercie w 2008 roku (swoją drogą to był jeden z lepszych gigów jakie było mi dane zobaczyć) takie dillingerowe fazy pojawiały się częściej, zaś od premiery teledysku do Farewell, Mona Lisa, TDEP ciągnie się za mną jak cień. Po tym krótkim wstępie łatwo się domyślić, że miałem dość duże oczekiwania związane z Option Paralysis
Od premiery Ire Works minęło już 2,5 roku, a muzyka TDEP mocno się zmieniła. Ubyło troszkę elektroniki, nie ma ultraprzebojowych rzeczy w stylu Milk Lizard, jest więcej gitar, utwory stały się bardziej złożone. Od razu słychać, że chłopaki (właściwie to przede wszystkim Ben Weinman) kombinują. I bardzo dobrze, bo nie można osiąść na laurach. Trzeba ewoluować coby nie zanudzić słuchacza.
Otwierające płytę Farewell, Mona Lisa ładnie pokazuje możliwości zespołu. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, żeby potem przejść do bardziej rockowego grania, a na koniec jeszcze raz przywalić. Piękne 5 minut.
Option Paralysis jest moim zdaniem podzielone na dwie części. Pierwsze pięć utworów to ostre dillingerowe łamańce. Coś za co uwielbiam ten zespół. Bo niby muzyka jest pokręcona do granic możliwości, a mimo to znajduje się miejsce na melodie. Melodie, których często brakuje mi u innych przedstawicieli wszelkich matematycznych gatunków. Już po pierwszym przesłuchaniu te pięć kawałków pozostawia trwały ślad w głowie. Dla przykładu, ja czuję się naładowany potężną dawką energii, a w uszach cały czas latają mi dość chwytliwe refreny. Wydawać by się mogło, że kolejne utwory będą w podobnym klimacie, ale wcale tak nie jest!
Widower - niszczyciel jakich mało! Zaczyna się od partii fortepianu zagranych przez Mike'a Garsona (David Bowie, Nine Inch Nails!), potem pojawiają się gitary, powiedziałbym, że nawet progresywny klimat, a w ostatniej części wracają połamańce. Cudo po prostu!
Room Full of Eyes - w pierwsza jego część jest jednym z bardziej pokręconych fragmentów płyty, a druga to prawdziwy walec.
Chinese Whispers - to z kolei najbardziej przebojowy i chyba najsłabszy fragment Option Paralysis. Chociaż nie mówię, że jest jakiś fatalny. Po prostu odstaje poziomem od reszty.
I Wouldn't If You Didn't - jeszcze jeden utwór ewidentnie podzielony na kilka części. Od genialnej, dzikiej, szaleńczej rąbaniny przechodzimy do kapitalnego, melodyjnego fragmentu (znów z udziałem Garsona), a na zakończenie dostajemy kolejnego kopa w ryj!
Parasitic Twins - jedyny kawałek na płycie naszpikowany dużą ilością elektroniki i zarazem jeden z największych wymiataczy. Puciato momentami śpiewa w nim jak Maynard James Keenen ;)
W ogóle Greg Puciato zasługuje na duże brawa. Pokazuje całą paletę swoich możliwości. Potrafi krzyknąć, kiedy trzeba delikatnie zaśpiewa, a w innym miejscu pokazuje kawał naprawdę mocnego głosu. Trzeba mu przyznać, że jest naprawdę wszechstronnym wokalistą.
Ben Weinman to klasa sama w sobie. Od wielu lat trzyma formę. 
Nie można zapomnieć też o nowym bębniarzu. Billy Rymer wymiata, wymiata i jeszcze raz wymiata. Partie perkusji są niesamowite!

Option Paralysis nie zawiodło moich oczekiwań. Powiem więcej, jestem zachwycony. Kolejny krok The Dillinger Escape Plan do doskonałości. 

Ps. W digipackowym wydaniu dostajemy dodatkowy utwór Heat Deaf Melted Grill. Warto dopłacić te kilka złotych ;)

O.S.T.R. - Tylko dla dorosłych


Jak co roku, w ostatni piątek lutego, ukazała się nowa płyta najpopularniejszego polskiego rapera - Ostrego. Przed premierą nie spodziewałem się szału, bo na swoim poprzednim albumie O.S.T.R. zdecydowanie obniżył loty, nie porywał jak za dawnych czasów.
Tym razem jest jednak zdecydowanie inaczej. Tylko dla dorosłych można spokojnie nazwać wydawnictwem wybitnie udanym.
1. Już w sklepie widać, że to coś nowego. Mamy bardzo ładny box, który do tej pory raczej kojarzył się z jakimiś kolekcjonerskimi edycjami. W środku jest płyta w zwykłym plastikowym pudełku, a do tego komiks będący rzekomo uzupełnieniem do tekstów. Wrażenia wizualne jak najbardziej pozytywne.
2. Po włożeniu krążka do odtwarzacza kolejna niespodzianka - 47 minut! To też nowość, bo poprzednie wydawnictwa łódzkiego rapera były po brzegi wypchane muzyką.
3. Najważniejszy punkt programu. Tylko dla dorosłych to najprawdziwszy koncept album, bardzo przemyślany od strony tekstowej. Ostry w ciągu tych 47 minut opowiada o perypetiach Nikodema, bandziora, który dopuścił się zbrodni. Rzecz się dzieje w Łodzi, mimo, że nie znam tego miasta, raper tę historię opowiada tak realistycznie, że z łatwością mogę sobie wyobrazić wszystkie przytoczone sytuacje, miejsca, zdarzenia. Nie ma jednak sensu zdradzać szczegółów warstwy lirycznej, nie chcę nikomu popsuć zabawy.
4. Ostry już tak nie skrzeczy! Przyznam, że żaborap na O.C.B. doprowadzał mnie do szału. Tym razem dostajemy normalny rap, którego można słuchać z przyjemnością.
5. Bity. To był zawsze mocny punkt Adama i w tej kwestii nic się nie zmieniło. A takie Spalić gniew po prostu zwaliło mnie na kolana! Brawo za genialne wykorzystanie fragmentu utworu Wojciecha Waglewskiego Ja płonę.
6. Michał Fajbusiewicz, który pełni rolę narratora. Idealnie pasuje do tematyki poruszanej przez łodzianina!
7. Jest jeszcze bonus. Wystarczy porządnie wsłuchać się w Klucz do zagadki.

Jestem pod wrażeniem, bo dawno (nigdy?) nie słyszałem tak przemyślanej polskiej płyty! Nie radzę ściągać tego z sieci, trzeba mieć oryginalny egzemplarz. Inaczej stracicie niezłą zabawę. Oby więcej takich albumów!

Gorillaz - Plastic Beach

Gorillaz wraca po 5 latach milczenia. W jakiej formie? Co do tego zdania są podzielone. Można chyba wyróżnić dwie podstawowe "szkoły" reagowania na nowy materiał tego nietypowego zespołu. Wg pierwszej z nich na płycie jest za mało Albarna, a zbyt dużo gości, druga szkoła uważa, iż album jest świetny. Ubiegając wszelkie pytania, od razu przyznam, że zaliczam się do tej drugiej grupy. Dlaczego? Już tłumaczę.
Poprzednie płyty Gorillaz jakoś nie przekonywały mnie w 100%. Niby wszystko było ok, ale czegoś jakby brakowało. Szczerze mówiąc nużyły mnie w pewnym momencie. Tutaj sytuacja wygląda inaczej.
Może zacznę od strony muzycznej. Otóż muzyka jest genialna. Wspaniały pop, którego słuchać można bez poczucia żenady. W sumie dość zróżnicowany, bo są momenty spokojniejsze, nastrojowe, jak i bardziej przebojowe, chociaż na Plastic Beach nie ma takich killerów jak Clint Eastwood czy Feel Good Inc. Ogólnie na duży plus - poziom muzyczny utrzymany.
Drugi punkt programu. Goście. Ich lista jest imponująca. W Welcome to the World of the Plastic Beach mamy fantastyczny featuring wyluzowanego Snoop Dogga, w singlowym Stylo pojawiają się Mos Def i i soulowy wokalista Bobby Womack, ich udział również bardzo dużo wniósł do tego kawałka, szczególnie spodobał mi się ten drugi. Zresztą zaśpiewał on jeszcze w Clouds of Unknowing. Trzeba też wspomnieć o bardziej rockowym Some Kind of Nature, w którym udziela się sam Lou Reed. Mało? Na Plastic Beach, Albarn jest wspomagany przez jeszcze większą gromadkę utalentowanych muzyków. Little Dragon, Mick Jones i Paul Simonon z The Clash, oczywiście De La Soul, a nawet takie twory jak Sinfonia ViVA czy The Lebanese National Orchestra for Oriental Arabic Music (dla nich wielkie brawa za White Flag). Może się zastanawiacie dlaczego z takim entuzjazmem wymieniam tych wszystkich gości. Prosta sprawa. Oni cholernie dużo wnieśli do tej płyty. Część z nich zrobiła zajebistą muzykę, inni odciążyli Albarna (który i tak zaśpiewał mniej więcej w połowie utworów!), dzięki temu nie ma mowy o chwili nudy. Już wiem czego brakowało mi na poprzednich płytach Gorillaz. Właśnie tego urozmaicenia. Dlatego łykam ten krążek w całości!
Z tego wszystkiego zapomniałbym dodać, że Plastic Beach jest w ogóle przemyślanym konceptem. Całość kręci się wokół tytułowej Plastikowej Plaży. 
Naprawdę zachęcam do posłuchania tego materiału. Niektórzy mogą narzekać na spore ilości hip hopu, ale warto się porządnie wgryźć. Gorillaz odpłacą to z nawiązką ;)


A klip do Stylo, z gościnnym udziałem Bruce'a Willisa niszczy!

Gonjasufi - A Sufi and a Killer


Zacznę tak z grubej rury, bo płyta jest bardzo konkretna i nie ma co owijać w bawełnę. Odkrycie roku. Nie, nie żartuję. Od pierwszego kontaktu z tą muzyką, słucham A Sufi and a Killer na kolanach.
Dość ciekawie zaczęła się moja przygoda z Gonjasufi. Otóż znalazłem recenzję tegoż materiału na Onecie. Jako, że zwykle nie traktuję muzycznej rubryczki Onetu na poważnie to z początku zupełnie olałem tę recenzję. Kilka dni później gdzieś trafiłem na zdjęcie pana Gonjasufi.



Prawda, że robi wrażenie? Dziad pełną gębą. Ta fotografia przekonała mnie do sprawdzenia płyty. 
Last.fm powiedział mi, że będę miał do czynienia z hip hopem i na coś takiego się szykowałem. Szybko jednak okazało się, że hip hopu jest jak na lekarstwo. W zamian tego psychodelia najwyższej próby.
Słuchacz dostaje 19 utworów, średni czas ich trwania niewiele przekracza 2 minuty, dlatego na wstępie wspomniałem, iż płyta jest konkretna, nie ma tu czasu na zbędne pierdolenie. Motyw przewodni - tak jak napisałem wyżej, muzyka psychodeliczna, która dodatkowo została wzbogacona o przeróżne smaczki. Tak naprawdę Gonjasufi prezentuje nam całe spektrum różnych gatunków. Mamy więc troszkę rocka, hip hopu, całkiem sporo elektroniki, pojawiają się też bliskowschodnie motywy. Te ostatnie niszczą niemiłosiernie (sprawdźcie takie Kowboyz & Indians). Wszystko to można spiąć etykietką lo-fi i mamy pełen obraz A Sufi and a Killer. Warto jeszcze zwrócić uwagę na wokal. Leniwy, dziadowski, lekko zachrypnięty, zniekształcony, a przy tym niewątpliwie ciekawy. Idealnie pasuje do muzyki.
Chciałbym napisać, że nie ma sensu wyróżniać poszczególnych kawałków, bo album jest bardzo spójny. Niestety, nie mogę tego napisać, gdyż mam swoich faworytów, których muszę co najmniej wymienić (choć nie zmienia to faktu, że płyta jest spójna).
Po pierwsze Sheep, z przepiękną kobiecą wokalizą.
Po drugie, bardziej rockowe oblicze Gonjasufi, czyli SuzieQ.
Po trzecie cała reszta ;) Jednak nie potrafię przyznać więcej wyróżnień. Żeby to zrozumieć musicie posłuchać tego krążka. Każdy z tych utworów jest na swój sposób wspaniały. Odpalcie sobie A Sufi and a Killer, połóżcie się wygodnie, zamknijcie oczy. Gwarantuję ponad godzinę niezapomnianych wrażeń!

Z pełną świadomością powiadam wam: Odkrycie roku, jedna z najlepszych płyt roku, no mistrz po prostu!
Szóstkie wystawiam!

środa, 3 marca 2010

Moc jest z nimi

Chyba żaden inny zespół nie potrafi naładować mnie taką ilością energii jak The Dillinger Escape Plan. Ostatnio pojawił się w sieci klip do singlowego kawałka Farewell, Mona Lisa. Moc ich nie opuszcza! A premiera Option Paralysis już 22 marca. Czekam z niecierpliwością.

wtorek, 2 marca 2010

King Midas Sound - Waiting for You



Obiecałem, że coś napiszę, a nie mam w zwyczaju oszukiwać więc to zrobiłem. Wybór padł na King Midas Sound i album Waiting for You. Już tłumaczę dlaczego tak się stało. Powody są dwa. Po pierwsze to wyśmienity materiał, a po drugie Króla Midasa będzie można zobaczyć w Polsce już za kilka miesięcy (na festiwalu Tauron Nowa Muzyka).
Za projekt King Midas Sound odpowiada brytyjski producent Kevin Martin (The Bug, Techno Animal) oraz poeta Roger Robinson. Ich debiutancki krążek został wydany przez wytwórnię Hyperdub. No właśnie, skoro Hyperdub to można się już domyślać, że tym razem Kevin Martin postanowił ruszyć w rejony okołodubstepowe. I rzeczywiście tak jest.
TEZA: Waiting for You – album genialny.
No to co? Obalamy czy pokazujemy rację tego założenia? Zdecydowanie to drugie.
1. Muzyka.
Absolutne mistrzostwo świata, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Ok, wymaga skupienia, trzeba posłuchać tej muzyki przez jakiś czas, ale potem musi, po prostu musi was złapać. Mamy tu trochę wpływów dubstepowych, mamy trochę trip hopu. Wszystko w idealnych proporcjach. Nie za mało, nie za dużo. Już otwierający płytę Cool Out pokazuje czego można się spodziewać. Bas! Piękny, potężny, taki, który odczuwamy całym ciałem. Serio. Od czubka głowy aż do stóp czuć ten bas! A jak włączycie kawałek nr 8, czyli Blue to zmiecie was z powieszchni ziemi. Rewelacja. Co jeszcze? Bębny - sytuacja analogiczna. Sprawdźcie Meltdown. Wszystko to dopełnione jest przepyszną elektroniką. Miodzio!
2. Wokal/teksty
Kolejny mocny punkt tego albumu. Za te dwie rzeczy odpowiada głównie Roger Robinson. Bardzo dobre, rzekłbym, że czasami wręcz egzystencjalne liryki + świetny sposób ich przekazania. Od delikatnego, spokojnego śpiewu (choćby wspomniany wcześniej Cool Out) po melodeklamację (np. Earth a Killya).
3. Klimat.
Tutaj również jest kapitalnie. Mroczny, narkotyczny, duszny, „zadymiony" klimat tylko dopełnia dzieła zniszczenia. Nie ma co się rozpisywać, trzeba posłuchać i poczuć :)

Płyta trwa niespełna 50 minut, jednak po tym czasie nie wiedziałem jak się nazywam. Od ostatniego wydawnictwa The Flaming Lips nic aż tak nie rozłożyło mnie na łopatki. Cudo!

Aha, jeszcze jedno, Massive Attack mogą Martinowi i Robinsonowi sprzęt na scenie rozkładać, a nie bawić się w albumy tak słabe jak Heligoland.
6/6

EDIT: Gratis dorzucam skany książeczki! O tutaj!

sobota, 27 lutego 2010

Nowy wpis

Kto chce nowy wpis?!

piątek, 19 lutego 2010

Ogłoszenie parafialne


W najbliższą niedzielę w Stymulacji intelektualnej będziemy mieli pierwszych gości. I to nie byle jakich, bo przyjdą do nas panowie z Riverside. Jak macie ochotę to możecie wysłać swoje pytania na adres stymulacjaintelektualna@gmail.com

Słuchajcie nas o 16:30 na www.radioaktywne.pl!!!

niedziela, 14 lutego 2010

The Phantoms i The Kurws - Cykloza 13.02.10


Przyznaję się bez bicia. Trochę zaniedbałem tego bloga. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że cały czas działam, na koncerty chodzę, płyt słucham, ale pojawiła się dodatkowo Stymulacja Intelektualna. Prawdę mówiąc, w tym roku nie ukazało się jakoś wiele super-zajebistych cedeków, nie było jeszcze wielu hiper-wyjebanych koncertów.
Wczoraj wreszcie przytrafiła się okazja. Z Phantomsami spotkałem się już chyba piąty raz, za to The Kurws widziałem pierwszy raz. Dobra. Po kolei.
Warto odnotować, że ten wieczór był podręcznikowym przykładem jak ogarnąć kilka rzeczy w ciągu kilku godzin. Okazało się, iż wszystko jest zgrane co do minuty. Najpierw skakał Adam. Cieszę się, że udało mi się obejrzeć zawody w pubie niedaleko Cyklozy. Po konkursie szybkie przejście do miejsca właściwego i... The Kurws wyszli na scenę(podest). Właściwie to grali na podłodze ;)
Co było muzycznie? Prosty instrumentalny punk z AWANGARDOWYMI zapędami. Serio. Nie robię sobie żartów. Na pierwszy rzut ucha: gitara, bas, perkusja i saksofon. Okazało się jednak, że te awangardowe zapędy wnosiły naprawdę bardzo dużo do odbioru koncertu, krótko mówiąc były kapitalne. W ogóle byłem pozytywnie zaskoczony. Szedłem głównie na Phantomsów, a tu taka niespodzianka. Nie było idealnie, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć 'super'.
Taka drobna rada dla chłopaków. Więcej pokombinujcie z rytmiką i będzie rewelacja!
A jak The Phantoms? Otóż jak dla mnie to rozczarowali. I to bardzo. Zagrali mniej więcej to co na poprzednich gigach z tym, że gorzej (dla porównania: wcześniejsze relację są tu, tu i tu).
Zarzut pierwszy: pogłos na wokalu. Za dużo, nic przez to nie dało się zrozumieć, a i powera jakoś przez to brakło (np. przy Bird is the Word).
Zarzut drugi: brak harmonijki. No tak nie można ;)
Zarzut trzeci: jeden mikrofon w użyciu. Przez to takie kawałki jak Crazy Like a Wasp wypadały dość mizernie.
Zarzut czwarty: skrócone wersje kilku kawałków. Szczególnie zabrakło mi rozciągniętego The Phantom.
Co było dobrego? Czym dalej tym ciekawiej się robiło. Bisy już mie się całkiem podobały.

I tak wieczór był fajny. Bo Małysz, bo The Kurws, bo The Phantoms, którzy pokazali, że czasem może wyjść gorzej :)

Ps. A Cykloza nie nadaje się na koncerty, chociaż wczoraj fajnie było postać sobie w mega tłoku, a i muzyka brzmi lepiej niż chociażby w Saturatorze.

sobota, 6 lutego 2010

3 razy tak, 1 raz nie

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że właśnie dobiegła końca "przerwa". Już mam trochę więcej czasu, dzięki czemu mogę zająć się blogiem. Przez pierwszy miesiąc tego roku narobiłem sobie sporo zaległości muzycznych, które teraz będę chciał nadrobić.

3 razy 'tak':

1. Novika - Lovefinder

Nigdy Noviki nie słuchałem, tym razem zostałem nieco zachęcony przez pozytywne recenzje. Przyznam, że średnio im wierzyłem i nie spodziewałem się rewelacji. W sumie miałem trochę racji. Muzyka może nie jest rewelacyjna, ale słucha się jej kapitalnie. Moja pierwsza myśl po przesłuchaniu albumu wyglądała tak: 'hmmm, brzmi jak zaginiona płyta Róisín Murphy'. W sumie cały czas uważam podobnie, coś między Ruby Blue a Overpowered z lekkim wskazaniem na pierwszą pozycję. Jeśli czekacie na nowe dzieło irlandzkiej wokalistki, Novika fajnie umili wam ten czas. Kawał smakowitej muzyki.

4/6

2. These New Puritans - Hidden

Dla mnie pierwsze spotkanie z These New Puritans nie było niczym nadzwyczajnym. Genialny singiel (Elvis), a do tego średnia płyta (Beat Pyramid). W przypadku Hidden podszedłem dość sceptycznie do pierwszego 'spotkania'. Jakież było moje zaskoczenie już po przesłuchaniu kilku kawałków! Zespół wyrósł z melodyjnego indie, nagrał płytę dojrzałą i ambitną. Posłuchajcie chociaż singlowego We Want War, instrumenty perkusyjne niszczą niemiłosiernie. Tu nie ma przebojów, w zamian dostajemy naprawdę przemyślaną, spójną całość. Pierwsza bardzo dobra płyta 2010 roku!

5/6

3. The Black Box Revelation - Silver Threats

Belgijski duet rusza na podbój świata swoim drugim krążkiem. Chłopaki odrzucili na bok przebojowość i bluesowe naleciałości (no dobra, bluesa trochę zostało). Tym razem atakują płytą brudną, punkową, typowo garażową, troszkę psychodeliczną i przy tym naprawdę fajną. Dobrze wypadają nawet w długaśnym jak na te klimaty Here Comes the Kick. Myślę, że z nowym materiałem poszli w dobrą stronę. Chętnie bym zobaczył ich na żywo, bo ten album ma potencjał koncertowy. Może się doczekam jeszcze w tym roku ;)

4/6

1 raz 'nie':

Cold War Kids - Behave Yourself

Nie, nie, nie! To nie tak miało być. W 2006 roku przyatakowali świetną płytą Robbers & Cowards. Jarałem się nimi nieprzerwanie przez dobre pół roku, zresztą do tej pory lubię sobie posłuchać ich debiutu. Dwa lata później wypuścili super singiel Something is Not Right With Me i lichą płytę Loyalty to Loyalty. 2010 rok przynosi nam epkę zatytułowaną Behave Yourself. Za wiele dobrego nie mogę o niej powiedzieć. Wpadła jednym uchem i od razu wypadła drugim. Nie pokazują chłopaki nic nowego, nie walą raz po raz killerami w stylu wcześniej wspomnianego Something is Not Right With Me czy takiego Hospital Beds. No dobra, żeby być szczerym to powiem tak: jest ciutkę lepiej niż na poprzednim albumie, ale do debiutu jeszcze sporo brakuje. Jedno jest pewne. Cały czas wyróżniają się w morzu indie kapel. Nie sposób ich pomylić z jakimkolwiek innym zespołem, a to i tak całkiem sporo ;)

2/6

niedziela, 31 stycznia 2010

Indie Night - Saturator 30.01.10


Dziś będzie inaczej niż zwykle. Krócej przede wszystkim. I tylko o dwóch wykonawcach, bo reszty nie widziałem z przyczyn niezależnych ode mnie (a może zależnych?).

Po pierwsze, najsamprzód zaprezentował się częstochowski artysta Płaciu Cowbell Television. Zniszczył! Po maksie. Ja schodzę do saturatorowej piwnicy i słyszę na dzień dobry: "ej dziewczyno, wypierdalaj ze sceny!". Padłem! Typ był prawdziwy, szczery. Można powiedzieć, że było nawet legendarne już pierdolnięcie, mocne, elektroniczne, z polskimi tekstami (które przyznam, trochę mnie raziły, ale to jedyny minus). Dla mnie nie jest to muzyka, której słucham w domu, ale na imprezie Płaciu wypadł zaskakująco fajnie. I dlatego ten koncert zyskuje miano 'występu wieczoru'! Wariat, zwierzę sceniczne. Polecam go sprawdzić przy jakiejś okazji.
EPkę możecie ściągnąć STĄD.
Płaciu bardzo ładnie zapowiedział też kolejny zespół, mniej więcej takimi słowami: "zaraz wystąpi Elephant Stone, są chujowi, obrzucajcie ich pomidorami".
Niestety Elephant Stone przegapiłem.
Do piwnicy wróciłem na The Spouds. I się zawiodłem, bo gówno było słychać. Sprawdzałem w każdym możliwym miejscu. Wszędzie było źle, ściana dźwięku i tyle... Szkoda, mam wrażenie, że mogło być dobrze, chłopaki ewidentnie się starali.

Po Spoudsach poszedłem do domu, bo byłem już zmęczony.
O frekwencji nie piszę, bo pewnie dużo ludzi przyszło po prostu na sobotnią imprezę.

Może ktoś mnie oświeci jak wyglądały pozostałe koncerty? ;)

sobota, 30 stycznia 2010

Stymulacja intelektualna

Była styczniowa noc, weekend. Trzech gości siedziało w jednym z pawilonów na Nowym Świecie. Przez długie godziny debatowali na różne tematy, śmiali się przy tym ze stwierdzenia "stymulacja intelektualna", wypowiedzianego przez koleżankę jednego z nich. W pewnym momencie po entym piwie padło pytanie.
M.S. - Ej, a jak się nazywa ta wasza audycja?
P.B. - Tego akurat jeszcze nie wiemy.
R.W. - Myślimy o tym od kilku dni i nic nie przychodzi nam do głowy.
P.B. - Ciężka sprawa z tą nazwą.
M.S. - To musicie się stymulować intelektualnie, żeby coś wykombinować.
R.W. - O kurde! STYMULACJA INTELEKTUALNA! Niech tak się nazywa! P., ale co Ty o tym sądzisz, w końcu to Twoja audycja.
P.B. - Dla mnie bomba!

I zostali przy tym. Teraz w każdą niedzielę o godzinie 16:30, panowie P.B. i R.W. będą przez 120 minut stymulować intelektualnie swoich słuchaczy.

Specjalne podziękowania dla Szczepana za inspirację i dla jego koleżanki Kasi za wspaniały pomysł na tytuł audycji.

Na pierwsze spotkanie zapraszamy 7.02.2010 roku o godzinie 16:30 na http://www.radioaktywne.pl/!

Blog audycji: http://stymulacjaintelektualna.blogspot.com/

czwartek, 28 stycznia 2010

Japandroids - Powiększenie 27.01.10


(foto: MySpace)

Jest ich dwóch, pochodzą z Kanady, ich płyta Post-Nothing została okrzyknięta debiutem roku 2009 przez wiele mniej lub bardziej opiniotwórczych pism/portali muzycznych. Przyjechali na trzy koncerty do Polski więc nie wypadało odpuścić takiej okazji.

Frekwencja: Super! Przyszło bardzo dużo ludzi, klub był wypchany prawie po brzegi. Prawdę mówiąc niewielu debiutantów może liczyć na taką publiczność.

Lokalizacja: Miejscówka idealna. Nowy Świat, jakby nie patrzeć ścisłe centrum. Nikt nie miał prawa narzekać, że zadupie, że daleko, że to, że tamto. Wielkość sali idealnie pasowała do ilości ludzi.

Koncert pierwszy i ostatni - Japandroids
Tytułem wstępu muszę zaznaczyć, iż album Post-Nothing jest moim zdaniem co najmniej bardzo dobry. Wynika z tego, że na koncert szedłem oczekując czegoś równie fajnego.
Przez własne gapiostwo uciekła mi przedsprzedaż, w Powiększeniu dzień przed koncertem biletów nie było. Cóż, pozostało mi rzucić się szybko do klubu w środowy wieczór. Wejściówkę kupiłem bez problemu. Chwilę później nabyłem płytę i już przed koncertem byłem biedniejszy o 70 zł. No dobra, żeby nie zanudzać przejdę do sedna.
Chłopaki wyszli na scenę dokładnie o 20:35. Od pierwszych dźwięków wiedziałem dwie rzeczy. Po pierwsze - będzie dobrze, po drugie - będzie głośno. No nie ma co ukrywać, Kanadyjczycy porwali publiczność od samego początku. Ze sceny płynęły olbrzymie pokłady energii, muzycy się nie oszczędzali. Nie oszczędzali też pochwał dla Polski, dla Warszawy i dla publiki. Ta zrewanżowała im się kapitalnym przyjęciem i zabawą do samego końca. Panowie zagrali prawie cały debiutancki album, dorzucili trochę starszych, trochę nowszych kawałków. Jak było muzycznie? Pysznie. Zadziorny punk mieszał się z garażowym brudem, zdarzały się też shoegaze'owe fragmenty, a to wszystko okraszone prostymi, młodzieńczymi, acz do bólu szczerymi tekstami. Podobało mi się nawet The Boys are Leaving Town, w którym zesrało się nagłośnienie i w pierwszej połowie słyszałem tylko perkusję. Skoro już jestem przy perkusji to powiem kilka słów o stronie instrumentalnej. O Japandroids często można przeczytać, że brzmią jakby ich było minimum trzech. I to prawda! David Prowse w bębny łomocze aż miło, a Brian King z gitary wydobywa fantastyczne dźwięki. Ani przez moment nie pomyślałem, że brakuje basisty czy drugiego gitarzysty. Brzmią fenomenalnie!
Skończyli równo po godzinie. Te 60 minut trwało dla mnie tyle czasu co zajmuje pstryknięcie palcami! Bisów nie było. Szkoda, moim zdaniem, mogliby zagrać drugą godzinę, nawet jeśli miałby to być ten sam set ;)

Podsumowanie: Było wyśmienicie. Chłopaki mnie zniszczyli, zagrali wspaniały, pełen energii koncert. Najlepszy jaki w tym roku widziałem ;) Nie żałuję nawet grosza wydanego tego dnia w Powiększeniu! Jak kogoś nie było to stracił naprawdę dużo.