czwartek, 1 lipca 2010

Subiektywne podsumowanie pierwszego półrocza 2010

Udało mi się na nowo odnaleźć wenę do pisania. W sumie okazało się to proste. Wystarczyło ruszyć tyłek z domu, wziąć komputer pod pachę, przejść się do parku… i samo dalej leci. Świeże powietrze, stawik, drzewa, ćwierkające ptaki… motywują.
Podsumowanie będzie wyglądało następująco. 5 zespołów, 5 płyt, bez podziału na Polskę i nie-Polskę. W tym roku stwierdziłem, że niewiele było rodzimych rzeczy, które zachwyciły. Kolejność jest przypadkowa, nie chcę w szczególny sposób wyróżniać żadnego z wymienionych niżej albumów. Tyle tytułem wstępu, czas przejść do sedna.

Punkt pierwszy. Jack White i jego The Dead Weather – Sea of Cowards

Może nie powinienem wyróżniać White’a, może zamiast tego powinna pojawić się Alison Mosshart? A może Deana Fertitę czy Jacka Lawrence’a? Ja jednak stawiam na Jacka i Alison. To chyba głównie dzięki nim wyszła taka płyta. Na pierwszy rzut ucha można powiedzieć, że bardzo podobna do Horehound, ale po kilku wieczorach spędzonych z tym krążkiem okazuje się, że nie do końca tak jest. Otóż Sea of Cowards to album jeszcze bardziej brudny, ciekawszy muzycznie, po prostu powstały fajniejsze piosenki. Z jednej strony wydają się być mało przebojowe (znów poza singlem – (Die by the Drop), dla przypomnienia, single promujące Horehound były jedynymi „hitami” na tamtej płycie), z drugiej zaś aż kipią przebojowością. Wpadają w ucho i tam zostają. Mimo całej brudnej otoczki. Weźmy pierwsze z brzegu Difference Between Us, Gasoline czy No Horse. Po prostu świetna, choć krótka płyta, która dała mi wiele przyjemności podczas słuchania.


Punkt drugi. Amerykański nauczyciel jogi Gonjasufi – A Sufi and a Killer

Tę pozycję udało mi się zrecenzować jeszcze przed utratą resztek weny. Brudne brzmienie, połączone z eklektyzmem totalnym. Czytaj: Gonjasufi połączył na tej płycie wszystko co tylko mu przyszło do głowy. Jest hip hop, jest rockowa psychodelia i tak dalej, i tak dalej. Tylko metalu zabrakło, ale kto wie co przyjdzie temu panu do głowy. Spoiwem krążka jest niechlujna produkcja (oczywiście jest ona niechlujna z założenia, w żadnym wypadku nie można powiedzieć, że jej producenci, czyli Flying Lotus czy Gaslamp Killer są słabi w tym co robią). Dzięki temu muzyka Gonjasufi płynie przez nasze uszy sprawiając wrażenie niesamowicie spójnej, a zarazem niesamowicie zróżnicowanej. Jestem pod olbrzymim wrażeniem. Zresztą nie będę się już rozpisywał, zapraszam jeszcze do przeczytania recenzji!
Ps. W tym roku Gonjasufi wystąpi co najmniej dwukrotnie w naszym kraju. Najpierw we Wrocławiu na festiwalu Era Nowe Horyzonty, a miesiąc później w Katowicach na Tauron Nowa Muzyka. Liczę, że uda mi się zobaczyć któryś z tych występów i Wam też to polecam.

Punkt trzeci. Trent Reznor w nowej roli – How to Destroy Angels – How to Destroy Angels

Co ja będę ściemniał, Trent Reznor jest bogiem i kropka. Gdy tylko dowiedziałem się, że kmini jakiś nowy projekt już wtedy byłem zachwycony. Nie widziałem tylko czego się spodziewać. W sieci pojawiały się co jakiś czas newsy, okazało się, że poza samym Reznorem, How to Destroy Angels tworzą jego żona Mariqueen i Atticus Ross. W końcu pierwszego czerwca światło dzienne ujrzała premierowa Epka. Trent zrobił po swojemu, czyli można pobrać ją za frajer ze strony www.howtodestroyangels.com, a na początku lipca pojawi się wersja fizyczna. Pewnie chcecie wiedzieć jak jest muzycznie. Hmmm, powiedziałbym, że spokojniejsze NIN z kobiecym wokalem (tym razem wokalista NIN porzucił mikrofon i zajął się tworzeniem muzyki). Od razu trzeba przyznać, że Mariqueen wielką wokalistką nie jest, ale ze swojego zadania wywiązała się idealnie. Moimi zdecydowanymi faworytami na tej płycie są skoczne, bujające Fur Lined, bardzo ciekawe pod względem muzycznym The Believers i BBB, w którym odnoszę nieodparte wrażenie, że Mariqueen śpiewa „listen to the sound of my big black boobs” ;) Z pewnością jest to jedna z ciekawszych rzeczy pierwszej połowy roku 2010. Teraz pozostaje tylko czekać na longplay, który ma ukazać się już za kilka miesięcy.


Pozycja czwarta. Dźwięki Nowego Jorku - LCD Soundsystem – This is Happening

Dla mnie największe zaskoczenie. Przyznam, że poprzednie dokonania pana Jamesa Murphy’ego lubię. I tyle, po prostu lubię. A tu proszę, taka niespodzianka. Nowe dzieło powaliło mnie na kolana. Wiele zapożyczeń z klasyki rocka ubranych w elektroniczny trykot. Wracając do zapożyczeń. Jest David Bowie, jest Iggy Pop, moim zdaniem słychać też trochę Zeppelinów. Momentami ociera się to o plagiat (patrz Somebody’s Calling Me i Night Clubbing), ale co tam. Słucha się tego po prostu fantastycznie. Mam teraz jedno wielkie marzenie, zobaczyć LCD Soundsystem na żywo, jeszcze teraz, przed zakończeniem działalności.


Punkt piąty. Homo Varsoviensis, przewodnik z licencją – Eldo – Zapiski z 1001 nocy

Eldo pojawił się w tym podsumowaniu rzutem na taśmę, gdyż „Zapiski” ukazały się dopiero pod koniec czerwca, jednak już od pierwszego przesłuchania rozłożyła mnie na łopatki, bo…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz