środa, 30 grudnia 2009

Podsumowanie podsumowania, czyli najlepsi 2009!

Jest 30 grudnia więc tak jak obiecałem, przyszła pora na ostateczne podsumowanie. Przez ostatnie dwa tygodnie zbierałem Wasze głosy w trzech kategoriach. Oto jak przestawiają się wyniki:

Koncert roku:
5. Warszawski koncert And So I Watch You From Afar i Maybeshewill (19.11.)
4. Eq aequo Air + We Fell to Earth (10.12. - Warszawa) oraz Radiohead (25.08. - Poznań)
3. Black Rebel Motorcycle Club (11.07. - Gdańsk)
2. Eagles of Death Metal (14.03. - Warszawa)
1. Nine Inch Nails (23.06. - Poznań)

W tej kategorii wszystko rozstrzygnęło bez większych problemów. NIN od samego początku zajęło fotel lidera, pozostałe zespoły też szybko zakorzeniły się na swoich miejscach. Jedynie Radiohead, które nie było moją propozycją, rzutem na taśmę dostało się do TOP 5.

Polska płyta roku:
5. Hey - Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
4. Ten Typ Mes - Zamach na przeciętność
3. The Black Tapes - The Black Tapes
2. The Spouds - Serenity is Only a Brainwave
1. Tides from Nebula - Aura

Tutaj rywalizacja wyglądała najciekawiej. Najpierw na prowadzenie wysunęło się The Black Tapes, później w pogoń za nimi ruszyło Tides from Nebula. Kiedy wydawało się, że jest 'po ptokach' do walki włączyło się The Spouds, w pewnym momencie nawet wyprzedzili TFN, ci drudzy wrócili jednak na prowadzenie dosłownie w ostatniej chwili. Plus dla Heya, który wszedł na listę z Waszych propozycji.

Zagraniczna płyta roku:
5. Soulsavers - Broken
4. Kasabian - West Ryder Pauper Lunatic Asylum
3. Mastodon - Crack the Skye
2. The Dead Weather - Horehound
1. Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures

W walce o miano zagranicznej płyty roku Them Crooked Vultures mocno zaczęli i równie mocno zakończyli. O dalsze miejsca do ostatnich godzin toczyła się prawdziwa batalia.

A to już mój subiektywny wybór:
Koncert roku:
3. Eagles of Death Metal - to był doprawdy wyborny koncert wąsacza i spółki, czysty rock 'n' roll! Dodatkowym atutem był support w postaci belgijskiej młodzieży z The Black Box Revelation.
2. Black Rebel Motorcycle Club - mimo, że grali na kretyńskim festiwalu, na którym nie było ludzi, ze swojego zadania wywiązali się znakomicie. Pokazali polskim gwiazdkom, gdzie jest ich miejsce w szeregu, a niewielką grupkę swoich fanów wręcz oczarowali.
1. Nine Inch Nails - dla mnie Trent Reznor jest bogiem. Spotkanie z nim w Poznaniu było niezapomnianym przeżyciem. Przy BRMC napisałem, że oczarowali. Trent zrobił coś więcej. Dla mnie to były najpiękniejsze 2 godziny w tym roku!

Polska płyta roku:
3. The Black Tapes - The Black Tapes. Tak się powinno grać punk!
2. Tides from Nebula - Aura. Wspaniały, budowany skrupulatnie od początku do końca klimat + świetne kompozycje = debiut z klasą.
1. The Spouds - Serenity is Only a Brainwave. Dla mnie chłopaki tą EPką pozamiatali całą tegoroczną konkurencję. Postpunkowa uczta!

Zagraniczna płyta roku:
5. Soulsavers - Broken. Kapitalna mroczna muzyka + Mark Lanegan. Więcej pisać nie trzeba.
4. The Dead Weather - Horehound. Wreszcie polubiłem Jacka White'a. Ta supergrupa jest super.
3. Mastodon - Crack the Skye. Przez długi czas mój numer 1. Mastodon się zmienił, nagrał płytę w duchu progresywnego metalu. Palce lizać!
2. The Flaming Lips - Embryonic. Najbardziej chora pozycja tego roku. Każde przesłuchanie jest niezapomnianym przeżyciem.
1. Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures. Dawno żadnej płyty nie przesłuchałem tyle razy z tak wielką przyjemnością. Tu wszystko jest dobre!

Utwór roku:
Tę kategorię zostawiłem tylko dla siebie, bo w przypadku głosowania powstałby burdel, którego bym nie ogarnął. Sorry, jak ktoś chce podrzucić swoich faworytów to zapraszam do komentowania.

3. Them Crooked Vultures - Warsaw or the First Breath You Take After You Give Up. Któż inny wypuszcza takie improwizowane cuda?



2. Mastodon - The Czar. Genialny, epicki utwór. Solówki mogę słuchać na kolanach!


1. Pjus - Głośniej od bomb. Mistrzostwo świata!


Na koniec jeszcze nagrody specjalne.
Dla Rachael i The Spouds za kapitalny koncert w Hydrozagadce 22.12.
Dla Setting the Woods on Fire w kategorii najlepszy polski zespół koncertowy.

niedziela, 27 grudnia 2009

Muzyka kontrowersyjna

Co jakiś czas na scenie muzycznej pojawiają się artyści, którzy swoją sławę zawdzięczają w dużej mierze kontrowersyjnemu wizerunkowi, są też osoby łączące w bardzo przemyślany sposób dobre płyty z ciągłymi skandalami. Nie chcę w tym momencie oceniać kto jest po której stronie. Moim celem jest zwrócenie uwagi na elementy szokujące. W ostatnim czasie sporo zamieszania zrobiło się po premierze teledysku Rammstein do utworu Pussy. Obrazek ten, zdaniem wielu ludzi (w tym moim), jest po prostu krótkim filmikiem pornograficznym. Na skandalach swoją karierę buduje gwiazdka pop Lady Gaga, uwagę mediów bardziej przyciąga nieszablonowymi strojami czy zachowaniem scenicznym niż dobrą muzyką.
Kilka lat temu wielką aferą zakończyła się gala MTV, podczas której Madonna i Britney Spears zaczęły się całować.

W sieci bez większego problemu możemy znaleźć zestawienia najbardziej kontrowersyjnych piosenek czy teledysków w historii. W większości przewijają się tacy artyści jak wspomniana Madonna:

Prodigy (teledysku do Smack My Bitch Up nawet nie ma na YouTube):

The Prodigy on MUZU
Nine Inch Nails:

Marilyn Manson:

Aphex Twin:

Jeszcze kilka lat temu niekwestionowanym królem skandali wśród gwiazd największego formatu był Eminem, który w swoich singlowych kawałkach opluwał cały showbiznes.

Mieszane uczucia wywołują też przeróżne kapele metalowe, często posądzane o kontakty z diabłem, z jednej strony atakują słuchacza brutalnym brzmieniem, z drugiej ich image zdecydowanie zwraca uwagę. Pamiętacie słynny koncert Gorgoroth w krakowskim studiu telewizyjnym? Albo Angel of Death Slayera, który budzi kontrowersje po dziś dzień.

Przechodząc do sedna, chcę powiedzieć o pewnej płycie. Dziś, podczas swoich muzycznych poszukiwań trafiłem na rzecz specyficzną. Otóż mowa o austriackim projekcie Zero Kama.

Niby zwykłe połączenie tzw. muzyki rytualnej z ambientem. Album The Secret Eye of L.A.Y.L.A.H., z którym miałem przyjemność obcować nie jest, moim zdaniem, ani wybitny, ani zły. Ot taki poziom ciut powyżej średniej. To czemu o tym piszę? Co w tym szokującego? Ano nie powiedziałem wszystkiego. Muzyka zawarta na krążku została nagrana przy pomocy "nietypowych" instrumentów. Owe instrumenty stworzono z (co bardziej wrażliwych proszę o wyłączenie strony) ludzkich kości. Według informacji zawartych w książeczce, użyto ich tylko raz, podczas rejestrowania materiału na ten album w 1984 roku. Przyznam szczerze, iż miałem pewne opory przez wciśnięciem przycisku 'play'. Trochę się bałem tej muzyki, nie wiedziałem co mnie zaraz spotka. Przeżyłem, mam się dobrze, ale słuchając The Secret Eye of L.A.Y.L.A.H. czułem się dziwnie, momentami po plecach chodziły mi ciarki jak wyobrażałem sobie proces nagrywania, aż ciężko opisać to uczucie. W ramach ciekawostki chyba warto posłuchać, ale jak ktoś mi powie "jaram się" to zadzwonię do czubków ;)
Przemoc, propagowanie chorej ideologii czy cycki mogą się schować. Czymże są one przy Zero Kama?

sobota, 26 grudnia 2009

Fever Ray - Fever Ray


Fever Ray, solowy projekt wokalistki The Knife, Karin Dreijer Andersson, jest dla mnie jednym z najważniejszych odkryć kończącego się własnie roku. Pierwszy kontakt z płytą nie był dla mnie jakimś szczególnym przeżyciem. Nie odczułem nic, co zmusiłoby mnie do dalszego obcowania z tą muzyką. Postanowiłem dać pani Anrersson drugą szansę, zaprosiłem ją do bardziej intymnego kontaktu. Opłaciło się. Tym razem 50 minut spędzone z jej solowym dziełem było czymś wspaniałym.
Fever Ray to jeden z tych projektów "na noc", podobnie jak zrecenzowane niedawno We Fell to Earth. Zdecydowanie lepiej się wtedy sprawdza. A najciekawiej jest jeśli korzystamy ze słuchawek. Jaka to muzyka? Bardzo mroczna, posępna, ponura, wprowadza słuchacza w specyficzny klimat. Nie ma jednak nic za darmo. Wymaga skupienia od początku do końca. Wtedy przeżycia są piękniejsze, ale naprawdę warto, bo muzyka jest wręcz cudowna. Ambientowe, raczej minimalistyczne, a zarazem soczyste podkłady, oparte na elektronice idealnie komponują się z rewelacyjnym głosem Karin. Każdy z 10 utworów zawartych na krążku bezbłędnie pasuje do nastroju, w jaki wprowadza nas muzyka, każdy jest wyjątkowy. Łączą się ze sobą niczym puzzle. Sprawia to, że płyta jest niesamowicie spójna i zmusza do słuchania całości, a nie wybranych kawałków. I dobrze, bo takie rzeczy cenię najbardziej. Prawdę mówiąc słabych punktów nie odnotowałem.
Jestem zachwycony tym materiałem. Szczerze polecam wszystkim, którzy szukają w muzyce czegoś nietuzinkowego!

czwartek, 24 grudnia 2009

Nine Inch Nails żyje?

Było Wave Goodbye Tour, miała być dłuższa przerwa w działalności Nine Inch Nails, a dziś Trent Reznor opublikował następującą wiadomość na Facebooku:
"Happy holidays everyone and thank you for an exceptional year! Sorry I
haven't been around much lately, I've been working on not working for a couple of months, which for me is hard work. 2010 has a number of things planned including new material from nine inch nails and something else that isn't nine inch nails. I am in a state of rediscovery and reinvention that feels unfamiliar, unsure and exactly what I need.
(...)
See you and speak to you soon-
Trent"
Czyli jest dobrze! W 2010 będzie nowe Nine Inch Nails, co najmniej płyta, ale życzyłbym sobie również trasy zahaczającej o Polskę. Bardzo intrygujące jest też to coś innego. Nowy projekt? Może jakiś soundtrack? Pożyjemy, zobaczymy ;)

środa, 23 grudnia 2009

The Spouds i Rachael - Hydrozagadka 22.12.09

Cztery zespoły, kupa dobrej muzyki, w sam raz na odetchnięcie od panującej wszędzie świątecznej atmosfery, a także idealne zamknięcie koncertowego roku. Tak sobie wyobrażałem wtorkową wyprawę za Wisłę, do Hydrozagadki. Swoją drogą Hydro jest cały czas moim ulubionym underowym klubem w całej Warszawie. Za każdym razem, gdy się w nim pojawie, impreza jest wyborna. Teraz było podobnie, ale po kolei.
Najpierw na scenie pojawił się debiutant - Parisian Lark, nowy projekt dwóch członków The Spouds. Niestety... Przegapiłem prawie cały koncert, załapałem się na dwa ostatnie kawałki, a w skupieniu przesłuchałem tylko utworu zamykającego ich koncert. Na tej podstawie mogę powiedzieć, iż było całkiem spoko, fajny, dość mroczny klimat, ciekawy głos wokalistki, a basistka wyglądała dziwnie. Ona taka malutka, a bas wielki ;) Cóż, czekam na kolejny gig, gdzie być może uda mi się zobaczyć/usłyszeć całość.
Po Parisian Lark przyszła pora na Chasing the Sunshine, czyli jednoosobowy projekt Maćka Buźniaka. Bez bicia przyznaje się, że wczoraj zupełnie nie miałem ochoty na akustyczne granie, dlatego posłuchałem tylko moment i udałem się pogadać ze znajomymi. Może gdyby Maciek grał pierwszy miałbym więcej chęci na jego muzykę, która jest bądź co bądź dość ciekawa.
Później do akcji wkroczyli panowie z Rachael. Wiadomo, będzie raczej nieobiektywnie, ale trudno. Dla mnie zagrali przerewelacyjnie! Dużo psychodelii, olbrzymie ilości improwizacji. Patrząc na reakcje publiczności to oni byli gwiazdą wieczoru. Zagrali dość przekrojowy set, w którym rzeczy starsze mieszały się ze świeżynkami. Było porywające Asian Girl, stale mylące publiczność All You Need is Lead, w którym bardzo brakowało Olgi. Widziałem, że stoi pod sceną, liczyłem na chociaż jeden kawałek z nią w roli wokalistki. I się nie przeliczyłem. Zaśpiewała w uroczo pojebanym najnowszym dziecku Rachael - Watchsick. Jednak najjaśniejszymi punktami koncertu były punkowy You're Like a High z obłędnym krzykiem Mike'a w refrenach oraz prawdziwa bomba - Kitchen Knife. Nie grali tego kawałka od bardzo dawna, a szkoda, bo to jeden z moich faworytów z wczesnorejczelowych występów. Dlaczego? Bo wbija się w głowę, a chłopaki zawsze niesamowicie rozciągali ten utwór wspaniałymi improwizacjami. Nie inaczej było teraz. Miałem wrażenie, że trwał z 10 minut, a wczoraj miałem jakąś rewelacyjną orientacje czasową ;) Gdy zeszli ze sceny publiczność zmusiła ich do dalszego grania. Wrócili, zagrali swój standardowy zamykacz koncertów, czyli niszczący energią As Pretty as the Drugs. Rewelacja! Jedynym mankamentem było nagłośnienie wokalu, fatalnie było słychać Mike'a.
Dla mnie najlepszy koncert Rachael jaki w życiu widziałem!
Na koniec zaprezentowali się The Spouds. Bardzo fajnie zagrali. 100 razy lepiej niż miesiąc temu w CDQ. Już zaczynające gig Running with Scissors pozamiatało. Potem odrobinę spuścili z tonu. Tym razem nie było problemu z wokalem, Kubę było słychać doskonale, w zamian akustyk postanowił przywalić basem. Podobnie jak Rachael, zagrali mieszankę starych i nowych utworów. Wczoraj jakoś zdecydowanie bardziej podobały mi się kawałki z Serenity is Only a Brainwave. Znów miałem podobne odczucia jak ostatnim razem w CDQ. Chłopaki się rozkręcają z utworu na utwór, z każdą minutą koncertu grają coraz lepiej. Ostatnim numerem zniszczyli doszczętnie. Szkoda, że ludzie od razu się rozeszli i nie było żadnego bisu.
100 punktów dla Romanoskiego za kolorową dresową bluzę!

Mimo świetnego koncertu The Spouds, gwiazdą wieczoru byli Rachael. Parisian Lark należy koniecznie obadać, a Chasing the Sunshine powinno się słuchać w innym towarzystwie. Tyle ode mnie, bez odbioru ;)

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Oddolna inicjatywa a koncerny...

Kończy się pierwsza dekada XXI wieku. Tzw. mainstream muzyczny jest zdominowany przez wielkie koncerny. Media takie jak przede wszystkim internet oraz radio, a także prasa i w coraz mniejszym stopniu telewizja usilnie promują wszelkie duże przedsięwzięcia najważniejszych wytwórni płytowych. Ogłupianie społeczeństwa powoli sięga zenitu. Środki masowego przekazu mają coraz większy wpływ na preferencje muzyczne zwykłych ludzi. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby wykonawcy promowani w ten sposób przekazywali jakieś wartości. Jak wygląda rzeczywistość każdy widzi. Idą święta i doskonale obrazują to różne zestawienia sprzedaży płyt. Spójrzmy na polską listę OLiS. Na samym szczycie Andrea Bocelli - My Christmas, dalej Sting - If on a Winter's Night, składaki It's Christmas. All Your Favorite Christmas Songs i Idą święta 3. Pierwsze cztery miejsca dla piosenek świątecznych? Ktoś to kupił, bo mu się podobały? Możliwe. A ile osób kupiło, ponieważ to takie fajne, modne i w ogóle wypada nabyć skoro zbliżają się święta?
Przenieśmy się teraz do Wielkiej Brytanii. Sytuacja jest analogiczna. Może na najwyższych miejscach listy nie ma kolęd czy innych płyt związanych z okresem końca roku, ale nie zmienia to faktu, że 99% kawałków z UK Singles Chart to sztuczny wytwór wielkich koncernów. Jednak w ubiegłym tygodniu brytyjscy fani muzyki zrobili coś pięknego, chylę im za to czoła. Na Facebooku założyli grupę RAGE AGAINST THE MACHINE FOR CHRISTMAS NO.1. Jej celem było nakłonienie innych ludzi do zbojkotowania singla zwycięzcy programu X-Factor (coś w stylu naszego Mam Talent) i nabycia utworu Killing in the Name. Bardzo szybko zebrali zwolenników wśród zwykłych ludzi jak i znanych muzyków (akcję poprarli m. in. Tom Morello - zapowiedział, że jeśli kawałek RATM znajdzie się na pierwszym miejscu zagrają darmowy koncert, Dave Grohl czy Paul McCartney). Aktualnie do grupy należy już prawie milion osób! Prawdę mówiąc dość sceptycznie podchodziłem do tego pomysłu, wydawało mi się, iż Brytyjczycy porywają się z motyką na słońce. Ku mojej uciesze, dziś okazało się, że byłem w błędzie. Killing in the Name wylądowało na pierwszym miejscu listy. Fani kupili... PÓŁ MILIONA singli, w ten sposób RATM znalazło się w zestawieniu przed zwycięzcą X-Factor Joe McElderrym. Brawo! Pomysłodawcami akcji są Jon i Trace Morter, im należą się szczególne gratulacje, choć nie sposób zapomnieć o setkach tysięcy ludzi, którzy kochają muzykę. Jak widać nawet w obecnych czasach oddolna inicjatywa ma jakieś szanse w starciu z wielką machiną przemysłu muzycznego. Szkoda, że to tylko jednorazowa akcja. Jak wiadomo jedna jaskółka wiosny nie czyni...
Na koniec chciałbym sobie pozwolić na małą dygresję. W Wielkiej Brytanii żyje około 60 milionów ludzi, w Polsce, jak każdy wie, koło 40 mln. Różnica nie jest wielka. Niech ktoś mi wytłumaczy dlaczego u Angoli w ciągu tygodnia jeden wykonawca sprzedaje 500,000 kopii singla, a u nas zazwyczaj nikt nie zbliża się nawet do 100,000 egzemplarzy albumu (Nie! Nie w ciągu tygodnia. Chodzi mi o długoterminową sprzedaż)?! Czyżby iTunes był aż taką potęgą?

To co, słuchamy Killing in the Name?;)



Post nr 100! Życzę sobie kolejnych setek ;)

niedziela, 20 grudnia 2009

Warsaw Calling poleca!


Rachael i The Spouds wracają do boju! Zespoły te wystąpią w towarzystwie jednoosobowego projektu Chasing the Sunshine i debiutującego na scenie Parisian Lark. Koncert odbędzie się we wtorek 22 grudnia w stołecznym klubie Hydrozagadka przy ul. 11 Listopada.

Wjazd: 8 zł.

Planowane godziny koncertów:
20 - Parisian Lark
20.40 - Chasing The Sunshine
21.20 - Rachael
22 - The Spouds

Cóż, jest to chyba ostatnia okazja, żeby poszaleć przed świętami ;)

sobota, 19 grudnia 2009

We Fell to Earth - We Fell to Earth


Już od kilku dni zbieram się do napisania recenzji tego materiału. Nie sądziłem, że będzie to tak trudne.
Pierwszy kontakt z tą płytą był jak strzał między oczy od Pudziana. Po prostu powaliła mnie. Później spotkałem się z zespołem na koncercie, występowali w roli supportu Air, o czym już zresztą pisałem. Od tego czasu udało mi się przesłuchać ich krążek kilkanaście razy. Myślałem, że może się znudzi, przeje, ale nic z tych rzeczy. Intryguje coraz bardziej.
W ogóle warto zauważyć, że We Fell to Earth jest kolaboracją nietypową. Richard File, gość od elektroniki, spotyka Wendy Rae Fowler, żyjącą bardziej w klimacie pustyni. I to TEJ słynnej pustyni w Palm Desert, z której wywodzi się Kyuss, na której powstało dziesięć części The Desert Sessions. Idealnie się dopasowali. Ich debiutanckie wydawnictwo, zatytułowane po prostu We Fell to Earth, mimo że jest stosunkowo krótkie, niszczy doszczętnie.
Całość opiera się na elektronice. Elektronice przesiąkniętej kwasem, uzupełnionej narkotycznymi wokalami zarówno Richarda jak i Wendy. Jest bardzo psychodelicznie, tripowo, hipnotyzująco. Dostajemy muzykę przestrzenną, słychać w niej echa pustyni. Za zupełny bezsens uważam wyróżnianie jakiegokolwiek utworu. Całość łyka się bez najmniejszego problemu.
Mam tylko jedną uwagę. To nie jest materiał do słuchania o każdej porze dnia. Należy to robić wieczorem lub w nocy. Oto mój przepis na tę płytę:
Poczekajcie aż się zrobi ciemno. Wrzućcie album na swój odtwarzacz mp3 i wyjdźcie z domu. Skierujcie się do parku, lasu, nad rzekę, jezioro albo jakiekolwiek inne miejsce. Ważne aby mieć kontakt z przyrodą, wyrwać się od zgiełku miasta. Włóżcie słuchawki w uszy. Możecie sobie usiąść na ławce/trawie lub spacerować. To już od was zależy. WAŻNE! Skupcie się tylko i wyłącznie na muzyce, nie myślcie o niczym innym. Gwarantuje, że przeżyjecie wyjątkowe 40 minut. Ta płyta działa jak narkotyk! Wywołuje chore jazdy w głowie i uzależnia.
Dla mnie jest to odkrycie roku. Sprawdźcie koniecznie!

EDIT: W Sovereign na instrumentach perkusyjnych gra Dave Catching!

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Podsumowanie roku 2009


Spadł śnieg, a to jest znak, że zbliża się koniec roku. Chcąc nie chcąc okres ten wiąże się z różnego rodzaju podsumowaniami, rekapitulacjami, rankingami. To samo znajdziecie również u tutaj, ale z drobnymi zmianami. Oczywiście mam swoich faworytów do miana płyty, koncertu roku, ale chciałbym, żebyście Wy, Czytelnicy, również wzięli udział w zabawie jaką jest owe podsumowanie. Dlatego na samej górze zamieszczam 3 ankiety. Wybierać możecie zagraniczną płytę roku, polską płytę roku i koncert roku. Informacje w tejże ankiecie będę zbierał do 30 grudnia do godziny 12. Z zebranych danych przygotuję Wasz ranking i opublikuję go na blogu zaraz obok własnego podsumowania. Jeszcze parę słów o zasadach. Pierwsze 5 okienek w każdej ankiecie to moje propozycje, jednak zostawiam jedno pole puste. W to pole każdy może wpisać swoją propozycję. Każda osoba może oddać po jednym głosie w każdej kategorii. Miłej zabawy ;)

Ps. Głosy będące ewidentnymi żartami z miejsca odpadają!

niedziela, 13 grudnia 2009

Grabek - Dobra Karma 12.12.09

Moje pierwsze spotkanie z Grabkiem było dość przypadkowe, a wyszedłem z niego zachwycony. Tym razem na koncert wybierałem się z pewnymi oczekiwaniami. Czy zostały one spełnione?

Lokalizacja:
Dobra Karma. Dawno nie miałem okazji tam zajrzeć. Ostatni raz odwiedziłem ten lokal podczas koncertu... Grabka, ponad pół roku temu. Wiele się w tym czasie zmieniło. Orientalne wnętrze, zamiast ogródka coś jakby namiot. Bardzo mi się spodobało. Choć są pewne mankamenty tegoż rozwiązania. Mimo ogrzewania pizgało niemiłosiernie... Szkoda, bo z chęcią bym tam wpadał częściej. W środku klub wielkością nie powala więc na dobrą sprawę większość gości jest zmuszona do siedzenia w owym namiocie.

Tym razem nie wspomnę nic o okolicznościach przybycia do Dobrej Karmy, ale wiem, że w komentarzach moja osoba zostanie brutalnie zaatakowana w związku z tą kwestią. Czemu? Sprawdźcie później ;)

Sam koncert Grabka zaczął się kilka minut po 21. Pierwszy kawałek udało mi się przegapić, bo kończyłem papierosa. Później jednak zameldowałem się pod sceną i poczułem rozczarowanie. Nie było wizualizacji, które przy poprzednim występie Wojtka zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Mówi się trudno. W końcu nie one są najważniejsze, na koncert przyszedłem głównie dla muzyki. A ta była cudowna. Wielu artystów potrafi w jakiś sposób zahipnotyzować słuchaczy, ale to co wczoraj zrobił Grabek było niesamowite. Od początku do końca stałem bez ruchu, wpadłem w trans, z którego nic nie było w stania mnie wyrwać. Nawet gadanie ludzi przechodzących co chwilę obok mnie, chociaż muszę przyznać, że mocno mnie irytowało. Bo po jaką cholerę stawali i zamiast słuchać gadali?
A co pokazał Wojtek? Mieszankę utworów z EPki mono3some i nowości przygotowanych na planowane długogrające wydawnictwo. Najpierw może powiem o starych numerach. Szczególnie podobały mi się zagrane pod koniec Birch i Indian Summer. W nieco zmienionych, chyba jeszcze fajniejszych niż w oryginale, wersjach. Dobrze wypadło też A Soul Around zawierające cytaty powieści Pepperpot. A nowe rzeczy? Rewelacyjne! Nie jestem w stanie rzucać tytułami, bo po prostu ich nie znam, ale jest w nich pełno uroku. Cały czas są to ambientowe dźwięki, doprawione skrzypcami. Najważniejszą zmianą jest wokal. Tego wcześniej nie było. Artysta zaczął śpiewać i muszę przyznać, że radzi sobie nieźle. Zresztą pozwoliłem sobie nagrać jeden z tych utworów. Sprawdźcie sami:

Najlepsze jednak przed nami. Totalnie zmiótł mnie z powierzchni ziemi numer zatytułowany Difference Except, wykonany w duecie Dagą Gregorowicz. Kapitalny muzycznie, jeszcze lepiej zaśpiewany. Magia!
Ma koniec trochę z innej beczki. Zauważyłem, że Wojtek sprawia wrażenie bardziej wyluzowanego. Garnitur zamienił na koszulkę Toola, na scenie pozwala sobie na trochę więcej ruchu, a żartobliwe wykonania Przybieżeli do Betlejem przed bisem spowodowało, że na twarzach wszystkich widzów pojawił się wielki uśmiech. Brawo!

Podsumowanie: Grabek zagrał grubo ponad godzinę, a ten czas minął mi jakby to było góra 10 minut. Żaden inny polski artysta nie potrafi stworzyć podczas koncertu takiego klimatu. Mimo braku wizuali, muzyka obroniła się na piątkę. Cudo.

sobota, 12 grudnia 2009

1500m2 do wynajęcia

Miałem prosty plan na piątkowy wieczór. Posiedzieć spokojnie w domu i obejrzeć trochę mordobicia w telewizji. Jednak zadzwonił telefon i usłyszałem mniej więcej takie słowa: "dawaj idziemy do 1500m2, zobaczymy wreszcie ten klub". Bez namysłu powiedziałem "ok". Okazało się, że to był dobry wybór. Gdybym został w domu pewnie tylko bym się wkurwił po 44 sekundowej walce, a tak wreszcie nadarzyła się okazja do sprawdzenia powiślańskiego klubu.
Lokal znajduje się u zbiegu Solca i Ludnej. O ile mnie pamięć nie myli jeszcze jakiś czas temu w tym budynku mieściły się zakłady kartograficzne czy coś podobnego. Jak ktoś uważnie czytuje tego bloga to wie, iż dla mnie jest to wymarzona miejscówka. 1500m2 jest oddalone o jakieś 100 metrów od mojego bloku. Już bliżej chyba się nie da ;)
Na miejscu byliśmy około 21. Nasze pierwsze spotkanie z klubem zaczęliśmy od zwiedzania. Dosłownie.
Przeszliśmy przez bramę, podwóreczko i stanęliśmy w pierwszym pomieszczeniu, z którego droga była prosta. W prawo albo w lewo. Ruszyliśmy w prawo. Najpierw duża sala ze sceną i barem. Już nam się podobało. Wnętrze underowe, klimatyczne. Dalej trafiliśmy do kilku mniejszych pomieszczeń z krzesełkami i stolikami. Do tego momentu nazwałbym 1500m2 nową, dużą Jadłodajnią. Po dokładnym wybadaniu prawej strony wróciliśmy do punktu wyjścia i ruszyliśmy w lewo. Najpierw szatnia. Widzieliście teledysk Pjusa do kawałka Nie mówię szeptem? Właśnie tam został nakręcony jego fragment.

Później pojawił się dylemat, bo doszliśmy do rozwidlenia. Po prawej wystawa zdjęć. Przed nami wielka sala, na której stały jakieś trybuny. Po lewej znaleźliśmy najciekawsze miejsce w całym klubie. Podłużne ciemne pomieszczenie, można było z niego trafić do małych salek, w których wyświetlano filmy. Niesamowity klimat. Zgodnie stwierdziliśmy, że ostatnie, oświetlone na czerwono pomieszczenie idealnie pasuje do ambientu. Ale tego ambientu nam zabrakło. Nigdzie, poza salą z barem i sceną, nie było muzyki. Błąd. Ten klub ma na tyle dużo zakamarków, że wszędzie mogłaby lecieć różna muzyka. Szkoda, że tak nie jest...
Przez kilka pierwszych minut po zwiedzaniu nasze rozmowy dotyczyły tylko i wyłącznie 1500m2 i wyglądały tak: "o kurwa, ale zajebiście", "jaram się tą miejscówką", "będziemy tu wpadać częściej", "mistrzostwo świata".
Nie ma jednak róży bez kolców. Znaleźliśmy też dwa dość duże minusy. Po pierwsze cena piwa oraz jego smak. 9 zł za szczocha, który nawet kolorem piwska nie przypominał. Znaczne przegięcie! Po drugie akustyka. Niestety fatalna, ja tam prawie nic nie słyszałem, nie rozumiałem.
Ogólne wrażenie - bardzo pozytywne. Normalnie klub jak z jakiegoś filmu wyrwany, nijak nie pasujący do tego co do tej pory w Warszawie widziałem. Super ;)

piątek, 11 grudnia 2009

Air - Arena Ursynów 10.12.09

Nie śmiem nazywać się znawcą Air. Do wczoraj nie mogłem też powiedzieć, że jestem ich fanem. Na koncert trafiłem przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności, gdyby nie choroba Moniki z Sunday at Devil Dirt pewnie bym wcale tam nie poszedł.
Lokalizacja: Arena Ursynów. Zadupie strasznie, hala stoi przy samym lesie kabackim. Wnętrze wygląda przyzwoicie, w końcu to stosunkowo nowy obiekt. Sala, w której odbywał się koncert wyglądała porządnie i sprawiała wrażenie naprawdę sporej.
Frekwencja: Średnia. Pustek nie było, ale bez przepychania udało mi się stanąć dość blisko sceny.

Koncert nr 1 - We Fell to Earth
W środę (9.12) wieczorem dowiedziałem się, że będzie mi dane zobaczyć Air. Od razu postanowiłem sprawdzić support. Skład We Fell to Earth jest imponujący. Z jednej strony Richard File, było członek UNKLE, z drugiej Wendy Rae Fowler, która współpracowała z takimi artystami jak Mark Lanegan czy Eagles of Death Metal. Z płyty bardzo mi się spodobali.
Ich koncert zaczął się bardzo punktualnie, bo na scenie pojawili się równo o 20. Zagrali 6 utworów i po 30 minutach zeszli. Ale co ty były za utwory! Oczarowali mnie od pierwszych dźwięków i trzymali w napięciu do samego końca. W ich muzyce jest bardzo dużo przestrzeni, tripowego, hipnotyzującego klimatu. Okazało się, że Richard na żywo wypada świetnie, Wendy czarowała swoim głosem i grała na basie, a za bębnami zasiadł Mike Kelly. Jego perkusja naszpikowana elektroniką perkusja zabrzmiała wybornie. Po koncercie stanęliśmy ze znajomymi i nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Zastanawialiśmy się tylko czy Air będą w stanie przeskoczyć tak wysoko postawioną poprzeczkę.
Kupiłem płytę We Fell to Earth i jestem zachwycony. Jaram się nią niesamowicie ;)

Koncert nr 2 - Air

Jak już napisałem nie jestem znawcą Air, acz oczekiwałem dobrego koncertu. Po kilku pierwszych kawałkach miałem wrażenie, że najlepsze muzyczne doznania mam już za sobą. Do the Joy i Love z ostatniego krążka Francuzów wypadły nijako. Zacząłem powątpiewać i zerkać na zegarek. Jednak panowie rozkręcali się z utworu na utwór. Dla mnie ten gig zaczął się na dobre po mniej więcej 30 minutach. Muzyka stawała się coraz ciekawsza, coraz bardziej klimatyczna. Apogeum zajebistości było rewelacyjne Kelly Watch the Stars z Moon Safari, w którym muzyka idealnie połączyła się z grą świateł. Niestety tym kawałkiem skończyli zasadniczą część setu. Bisy zaczęli od przeciętnego Heaven's Light z Love 2. Później wrócili do swojej najlepszej płyty i zaprezentowali najpierw Sexy Boy, a potem La Femme d'Argent. Ten ostatni pozamiatał wszystko - najlepszy moment koncertu!
Można mieć zastrzeżenia do dźwięku, który odbijał się od tylnej ściany sali i denerwował głównie w tych cichych fragmentach, można narzekać na światła, które tak naprawdę tylko w dwóch utworach były dobre, ale w ogólnym rozrachunku koncert wypadł znakomicie.
EDIT: Air zagrali ledwie godzinę i 15 minut - za krótko...

Podsumowanie: Cieszę się, że w ten czwartkowy wieczór trafiłem do Areny Ursynów. Dzięki temu mogłem obcować z przepiękną muzyką w wykonaniu zarówno We Fell to Earth jak i Air. Oceniając już trochę na chłodno, to jednak ci pierwsi zrobili na mnie większe wrażenie, choć nie sposób nie docenić występu Francuzów. Mówiąc krótko: było świetnie :)

środa, 9 grudnia 2009

Sonisphere Festival

Wstałem przed chwilą z łóżka, przystąpiłem do rytualnego sprawdzenia onetu i... własnym oczom nie wierzę. 16 czerwca roku 2010, na warszawskim lotnisku Bemowo odbędzie się Sonisphere Festival. Nazwa festiwalu mi nic nie mówi, ale zespoły, które tam wystapią już mnie przekonują. Właściwie jeden z nich (żeby nie było niedomówień - znam wszystkie ;).
Metallica - Widziałem ich w zeszłym roku, koncert był fajny i w sumie nie mam jakiejś wielkiej potrzeby pójścia na kolejny występ tegoż zespołu. Jednak jakby nie patrzeć - legenda.
Slayer - Nowa płyta mnie nie powaliła, choć zawsze chciałem zobaczyć jak Tom Araya gniewnie wykrzykuje słowa "Auschwitz, the meaning of pain. The way that I want you to die". Nigdy nie było mi po drodze z koncertami Slayera w Polsce. Teraz będzie świetna okazja.
Anthrax - Ten zespół mi zupełnie wisi ;)
Mastodon - O KURWA! Strzał w dziesiątkę. Wczoraj myślałem sobie jaki zespół chciałbym zobaczyć w najbliższym czasie. Wyszło, że Mastodon jest w czołówce. Po tak wspaniałej płycie jaką jest Crack the Skye, kapela z Atlanty stała się z miejsca jednym z najważniejszych przedstawicieli współczesnego metalu. Chociaż wolałbym ich samodzielny koncert np. w Stodole, bo tutaj, znając życie, zagrają w środku dnia przy mocno świecącym słońcu. Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Behemoth - Kolejne wielkie wyróżnienie dla polskiego zespołu. Przy okazji tego festiwalu chętnie posłucham.

Bilety: 198, 400 i 880 zł (VIP). Te pierwsze znośne, reszta - hardkor!

Brakuje tylko Megadeth (HEHE).

Ps. Recenzja Them Crooked Vultures, którą można przeczytać na onecie ssie! Lepiej sprawdzcie moją albo Mike'a.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Dziwny dzień

W sobotę udało mi się lekko przeziębić więc niedzielę spędziłem w domu. Przez niemal cały dzień poszukiwałem muzyki, na którą mam ochotę. Zupełnie mi to nie wychodziło. Dopiero po 18, podczas audycji Sunday at Devil Dirt coś drgnęło. Rozkręciła się cała karuzela z nową muzyką. Chciałbym więc polecić kilka ciekawszych pozycji z całego natłoku świeżo poznanych dźwięków.
1. The Shadows of Knight

Monika i Mike puścili w audycji utwór The Behemoth. Garażowy rock ze wspaniałymi orientalnymi motywami! Od razu sprawdziłem dwie płyty grupy: Gloria i Back Door Men. Obie wydane w drugiej połowie lat 60. Na mnie większe wrażenie zrobiła ta druga. Zdecydowanie polecam!
2. Marbles

Kolejna rzecz wychwycona podczas Sunday at Devil Dirt. Portugalski stoner. Ciężki, zadziorny, a zarazem przebojowy. Zespół istnieje już prawie 15 lat, ale wydał dopiero jedną EPkę, na której znajdziemy 4 kawałki.
Pora na pierwszą niespodziankę. Materiał można pobrać z sieci zupełnie legalnie.
http://www.mediafire.com/?gk4yiliud4y
3. The New Regime

To już odkrycie własne. Wchodzę sobie na nin.com, patrzę, a tam znów jest jakaś płyta do pobrania za frajer. Tym razem nie chodzi o Nine Inch Nails, ale o solowy projekt ostatniego z perkusistów grupy - Ilana Rubina.
Album Coup może nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia, jednak piszę o nim, bo ten 21 letni chłopak ma talent! Sam zagrał na wszystkich instrumentach (bębnach, gitarach, basie, perkusji, klawiszach) i zaśpiewał. Polecam przede wszystkim utwory Time Erase i Tap Dancing in a Minefield. Warto obserować poczynania Ilana, bo czuję, że może on jeszcze nas zaskoczyć.
Aby ściągnąć krążek wystarczy zajrzeć tu, podać swojego maila i zaczekać na wiadomość zwrotną z linkiem do płyty.
4. Hello=Fire

Na informacje o tym projekcie trafiłem już ze 2 tygodnie temu, ale dopiero teraz nadarzyła się okazja do napisania o nim kilku słów. Otóż Hello=Fire to... Dean Fertita. Ten sam, który gra z The Dead Weather i QOTSA. Tutaj raczy nas swoim solowym albumem utrzymanym w klimacie psychodelicznego popu. Nie porywa tak jak macierzyste kapele, acz słucha się tego bardzo przyjemnie.
5. Error

Tutaj sytuacja jest ciekawa. Słuchałem kiedyś jednej z części składanki Punk-o-Rama, wydawanej co roku przez Epitaph. Znajdował się na niej utwór Error zatytułowany Burn in Hell. Utrzymany w electro-punkowej stylistyce kawałek, zwalił mnie z nóg. I tak od lat 5 szukałem cholernej EPki tegoż zespołu. Google skutecznie utrudniało znalezienie czegoś, co nazywa się Error, a w sklepie ze świecą można szukać takich wydawnictw. Wczoraj jednak, Mike podesłał mi link do pewnego bloga, przeglądam i jest! Już nie robi takiego wrażenia jak kilka lat temu, ale czuję olbrzymią satysfakcję, że wreszcie posłuchałem materiału tej supergrupy. Tak jest, supergrupy. W skład kapeli wchodzą Atticus Ross - współpracownik Trenta Reznora, Brett Gurewitz - gitarzysta punkowego Bad Religion oraz Greg Puciato - wokalista The Dillinger Escape Plan. Ciekawa mieszanka.
Adresu bloga nie zdradzę. Niech zostanie on moją tajemnicą ;)
6. Nine Inch Nails

Żadna to nowość, zespół już od kilku miesięcy nie istnieje, ale w sieci pojawiło się coś ciekawego. Bootleg zawierający wszystkie zagrane podczas pożegnalnej trasy utwory. Jest ich 90 (sic!), autor wybrał tylko te w najlepszej jakości. Niektóre numery się powtarzają, ale ich ilość cały czas robi wrażenie. Która kapela gra tyle różnych kompozycji podczas jednego tournée? Ponad 7 godzin przyjemności! Prawdziwa gratka dla fanów.
Bootleg do pobrania stąd.

Dziwny to był dzień. Dawno nie odkryłem tylu ciekawych rzeczy w ciągu zaledwie kilku godzin. Teraz idę przeszukiwać najgłębsze zakamarki wspomnianego bloga, aby raczyć was, drodzy czytelnicy, kolejnymi porcjami ciekawych dźwięków :)

czwartek, 3 grudnia 2009

Historia pewnej płyty...

Mniej więcej 12 miesięcy temu kupiłem sobie kilka krążków. Przy nowych nabytkach zazwyczaj działam wg następującego planu. Siadam wygodnie, zrywam folię, przeglądam książeczkę, a dopiero później przystępuje do premierowego odsłuchu... Tak też zrobiłem z większością. Przy jednej z płyt moje obcowanie z nią skończyło się na trzecim kroku. Wylądowała w tajnej szufladzie wypełnionej szczelnie całym moim dobytkiem tj. albumami, słuchawkami, odtwarzaczami mp3. Na jakiś czas zapomniałem o niej. Często zdarzało się, że zaglądałem do owej szuflady w poszukiwaniu czegoś ciekawego, czegoś na co mam ochotę w danej chwili. Dziwnym trafem zawsze wybierałem coś innego. Albo jeszcze lepiej. Miałem już TĘ płytę w rękach lecz COŚ zmuszało mnie do zmiany decyzji. Wewnętrzny głos mówił mi: "Nie! Weź drugi album tego artysty.". Słuchałem tych podpowiedzi. Nie miałem wyboru. Co jakiś czas trafiałem w necie na pochlebne opinie o moim nieodsłuchanym nabytku, ze wszystkich stron docierały do mnie pozytywne recenzje tegoż materiału. Nawet od ludzi w żaden sposób nie związanych z gatunkiem reprezentowanym przez wykonawcę. Bywały momenty, w których byłem bliski wciśnięcia play w wieży, ale tego nie zrobiłem...
Zwrot nastąpił przedwczoraj w nocy. Mam pewien nawyk, bardzo fajny. Zawsze do snu włączam sobie jakąś muzykę, bez przyjemnych dźwięków płynących z głośników po prostu nie mogę wpaść w objęcia Morfeusza. Owej nocy sytuacja wyglądała analogicznie. Puściłem sobie moją ukochaną 27 Eldoki. Powoli zacząłem odpływać, gdy poczułem dziwne ukłucie i usłyszałem wewnętrzny głos: "wstań, odpal TEN album". Zerwałem się, po omacku dopadłem do mojej szuflady. Zapaliłem małą lampkę, wyszukałem interesującego mnie pudełka, zapakowałem krążek do wieży. Wróciłem do łóżka i wcisnąłem na pilocie play. Po przesłuchaniu kilka kawałków zasnąłem...
Rano pamiętałem jednak, że muzyka zrobiła na mnie spore wrażenie. W skupieniu przystąpiłem do czwartego kroku postępowania z nowymi płytami. Po przeszło 70 minutach zacząłem się zastanawiać. Bardziej nad swoim zachowaniem niż zawartością krążka. Nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie czemu przez tyle czasu, okrągły rok, nie chciałem poświęcić godzinki z małym okładem na obcowanie z tym albumem.
Teraz sytuacja się zmieniła. Dwa dni mi wystarczyły, żeby przesłuchać go kilkakrotnie. Jestem zachwycony zarówno jego warstwą muzyczną jak i liryczną.
Co to za płyta? Eldo - Człowiek, który chciał ukraść alfabet. Głębokie, refleksyjne, przemyślane teksty, typowe dla Eldoki w połączeniu z cudownymi chilloutowymi bitami stworzonymi przez Bitnix wprost powaliły mnie na podłogę...
Ps. Z ciekawości zerknąłem jeszcze raz do szuflady, musiałem sprawdzić czy nie ma tam przypadkiem innego albumu, który "zostawiłem na później". Nie ma...

wtorek, 1 grudnia 2009

Pjus - Life After Deaf


Debiutancka solowa płyta warszawskiego rapera, członka 2Cztery7, została nagrana po długiej walce stoczonej z ciężką chorobą. Pjus jest głuchy, słyszy tylko dzięki implantom. Nie dość, że jest ewenementem na skalę światową to jeszcze tworzy muzykę.
W singlowym kawałku Nie mówię szeptem Karol, bo tak ma imię raper, mówi otwarcie:
„Możesz być znużony tekstami na tej płycie lub rzygać już odmianą czasownika słyszeć”. Trudno nie przyznać mu racji. Album jest monotematyczny, ale tego spodziewał się chyba każdy, kto śledzi jego karierę. Choroba z pewnością wywarła olbrzymi wpływ na życie Pjusa.
Life After Deaf to krążek bardzo nierówny. Dobre numery przeplatają się ze słabymi i, niestety, nawet fatalnymi. Zacznę od tych lepszych. Na uwagę zasługuje przede wszystkim Głośniej od bomb. Utwór poświęcony głuchoniemym, którzy walczyli w Powstaniu Warszawskim. Rewelacyjny, recytowany tekst i niebanalny podkład zmuszają słuchacza to pełnego skupienia. Pozytywnie wyróżnia się też Takie buty, opowieść o historii choroby Karola. Przyzwoicie wypadają kawałki z gośćmi, szczególnie Wybieram spokój z Vieniem i Pelsonem (Molesta) oraz Z krwi i kości (2Cztery7) okraszony rewelacyjnym bitem, choć dla mnie te featuringi są lepsze od zwrotek Pjusa. Na drugim biegunie (tym złym) również znajdziemy kilka numerów. Kiepsko wygląda Dinozaur, zupełnie nie podchodzą mi kwadratowe rymy w refrenach, acz bit jest niczego sobie. Do dobrych utworów nie mogę też zaliczyć Scarhead, gdzie Karol zaczyna przeginać w warstwie lirycznej. To nie koniec. Najgorszy na płycie jest Fanatyk. Tekst mnie po prostu zażenował, szczególnie cytat z jakiegoś oiowego kawałka: „czerwone skurwysyny, znowu chcą dojść do władzy, czerwone skurwysyny, nie głosuj nigdy na nich, czerwone skurwysyny, zdrajcy naszego kraju, czerwone skurwysyny, patriotów dziś udają”. Może pora zapisać się do ONRu?
Pjus nigdy nie powalał techniką, daleko mu do Mesa czy Ostrego, jego największą bronią były teksty. Tutaj z tej broni korzysta zaledwie połowicznie. Niektóre z wersów są bardzo trafne, duża część przyzwoita, ale zdarzają się i liryczne koszmarki (wspomniany refren Dinozaura czy Scarhead). Ciekawym pomysłem jest wykorzystanie wielu cytatów z ostatniwgo krążka 2Cztery7.
Nie jest to płyta wybitna. Przesłuchać trzeba, a jarać się niekoniecznie.

A w sobotni wieczór pójdziemy do...



Wszelkie komentarze są zbędne :D

niedziela, 29 listopada 2009

The Vinyl Stitches - Obiekt Znaleziony 28.11.09

Bez zbędnego pieprzenia we wstępie. Był to koncert warszawskiego zespołu The Phantoms i brytyjskiego The Vinyl Stitches.
Lokalizacja: Obiekt Znaleziony to klub w piwnicach Zachęty, duży, surowy, pełen zakamarków, ale raczej nie kojarzył mi się do wczoraj z koncertami. I chyba cały czas nie będzie się kojarzył, bo są w stolicy lepsze miejsca na tego typu imprezy.

Koncert nr 1 - The Phantoms

To było już moje czwarte spotkanie z tym zespołem. Zupełnie inne niż wszystkie wcześniejsze! Bo tym razem muzycy wystąpili z gościem, Szymonem Małeckim z Rotofobii. Kapitalnie zagrał na klawiszach w Brother Jay, kawałku którego raczej nie lubię. No i byłoby git, gdyby nie to, że były one cholernie głośne, przez co zagłuszały całą resztę. Później Szymon złapał za bas. Byłem ciekawy od pierwszego koncertu Phantomsów tego, jak zabrzmią z tym intrumentem. Teraz już wiem. Wypadają gorzej. Szymon grał całkiem fajnie, ale dźwięki basu cholernie zamuliły muzykę. Eksperyment ciekawy i niewątpliwie potrzebny, choć, moim zdaniem, nieudany. A co zagrali panowie? Same szlagiery :) Crazy Like a Wasp, Kowalski czy Brand New Tattoo. Dla mnie tym razem najlepiej wypadł długi, psychodeliczny, rozimprowizowany Phantom - po prostu mistrz! Równie dobrze zabrzmiał cover oldschoolowego surfowego kawałka Surfin Bird. Co by nie mówić, to był kolejny bardzo udany koncert zespołu.
Ps. Przez długi czas nie mogłem się przyzwyczaić do nagłośnienia, gdyż dźwięki płynęły zza moich pleców.
Edit: Za plecami muzyków wyświetlany był rewelacyjny film, nakręcony podczas wieczornych spacerów po Warszawie. Świetnie się zgrał z muzyką.

Koncert nr 2 - The Vinyl Stitches

Po dobrym koncercie The Phantoms mogło się wydawać, że ciężko będzie ich przebić. The Vinyl Stitches ta sztuka się udała. Wiedziałem to już od pierwszych dźwięków. Zaatakowali potężną dawką wysokogatunkowego garażowego rocka. Doszczętnie mnie zniszczyli. Było bardzo energetycznie, przebojowo i seksownie. To ostatnie dlatego, że w The Vinyl Stitches na perkusji gra dziewczyna występująca jako Sam-Bam. Grała super, ale przede wszystkim świetnie się przy tym ruszała. Gapiłem się na nią jak głupi, kiedy tylko mogłem(czytaj: gdy nikt mi jej nie zasłaniał). Ostatni raz miałem coś takiego na koncercie Eagles of Death Metal w Stodole w 2005 roku :)
Występ The Vinyl Stitches był tak dobry, że zaraz po nim poleciałem kupić winyl z ich EPką/singlem. Wydałem resztkę swoich pieniędzy, delikatnie się zapożyczyłem, ale nie żałuję. Materiał trwa niecałe 10 minut. Wystarczyło aby powalić mnie na kolana. Cudo!
Jeden z najlepszych koncertów w tym roku, to jest rock'n'roll! (ostatnio mam szczęście do dobrych występów :)

Wena mnie coś opuszcza, dlatego tekst jest taki krótki ;)

piątek, 27 listopada 2009

Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures


Przyszła dziś rano. Dostojna, w krwistoczerwonej szacie. Mowa oczywiście o debiutanckiej płycie grupy Them Crooked Vultures. Nasza polska premiera zaplanowana została, tak jak kiedyś wspominałem, na 7 grudnia, ale... na jednej z aukcji na allegro można ją kupić już teraz. Bez większego zastanowienia skorzystałem, bo dłuższe oczekiwanie doprowadziłoby mnie do grobu. Tyle tytułem wstępu.
Od razu pragnę zaznaczyć, że nie podejmuję się napisania obiektywnej recenzji. Dlaczego? Takie nazwiska jak Josh Homme, Dave Grohl i John Paul Jones z łatwością wyłączają we mnie funkcję obiektywizm.
Wymagania były gigantyczne. Spodziewałem się czegoś, czego świat jeszcze nie słyszał, jednej z najlepszych płyt w historii. A co dostałem? Coś wyjątkowego. Może nie przełomowego, ale z pewnością wartego uwagi każdego, kto śmie się nazywać fanem rocka. Dla mnie i innych entuzjastów tych trzech gości - pozycja obowiązkowa. Bo przecież nie często się zdarza, żeby w jednym studiu spotkały się żywe legendy muzyki. Jak wiadomo, nazwiska same nie grają, tzn. supergrupy często rozczarowywały. Tutaj o rozczarowaniu nie ma mowy!
Otwierające płytę No One Loves Me & Neither Do I zaczyna się dość leniwie. Wolne tempo, narkotyczny śpiew Josha i... w trzeciej minucie wybucha bomba. Rewelacyjny rozpoczęcie albumu! Później dostajemy zestaw typowych hitów, idealnie nadających się na single. Zresztą panowie uważali podobnie. Najpierw Mind Eraser, Na Chaser z wokalnym udziałem Dave'a Grohla w refrenach. Prawdziwa petarda. Następnie New Fang, oficjalnie pierwszy singiel, przebojowy, z fajnymi slide'ami. Chociaż... jest to chyba najsłabszy kawałek na płycie, acz bardzo zapadający w pamięć. Na koniec zostaje Dead End Friends, ze świetnym riffem Josha. Wpaniałe zamknięcie pierwszej części krażka.
Od piątego kawałka - Elephants zmienia się klimat. Homme na gitarze wymiótł całą konkurencję. Miód na uszy. Muzyka staje się monumentalna, czy wręcz majestatyczna, a utwory zdecydowanie dłuższe i przede wszystkim pokombinowane. Podobnie to wygląda w Scumbag Blues. Świdrująca mózg gitara w połączeniu z cudownym basem dają nieziemski efekt. Bandoliers to z kolei jeden z moich trzech faworytów na płycie. Wspaniały, trochę narkotyczny klimat. Załóżcie słuchawki! Pierwsze uderzenia Dave'a Grohla rozwalą wasze głowy! Słuchając tego utworu przeżywam coś, co na anglojęzycznych stronach ludzie nazywają eargasm :) To słowo chyba nie ma swojego polskiego odpowiednika, ale wiadomo o co chodzi. Dalej mamy Reptiles z fajnym kontrastem między zwrotkami a refrenami. W tych pierwszych jest względnie spokojnie, Josh śpiewa zupełnie inaczej niż mu się to do tej pory zdarzało, w drugich słyszymy prawdziwy wybuch wściekłości, agresji. Super. Koniec aktu drugiego.
Interlude with Ludes jest jak sam tytuł wskazuje czymś w rodzaju przerywnika. Przerywnika obłędnego, do którego będziemy chętnie wracać przy każdym odsłuchaniu, zgrabnie łączącego ze sobą kolejne części tegoż albumu.
Ostatni fragment zaczyna się od kompozycji o swojsko brzmiącej nazwie - Warsaw or the First Breath You Take After You Give Up - drugi z moich ulubionych, długi, bardzo psychodeliczny utwór, nastrojem przypominający queensowe Fun Machine Took a Shit & Died. Ten numer jest jednak bardziej rozbudowany, sprawiający wrażenie w dużej mierze zaimprowizowanego. Z tego co widziałem na YouTube, jeszcze fajniej wypada on na koncertach, gdzie panowie popuszczają wodze fantazji. Od pierwszego przesłuchania zakochałem się w Warszawie :) Kolejny kawałek, czyli Caligulove rozkłada na łopatki przyjemnym refrenem, w którym Joshua śpiewa falsetem. Można rzecz, iż refren ten jest inspirowany Eagles of Death Metal, przypomina początek Solo Flights, a Homme dosłownie cytuje jego fragment. Do tego dochodzą pyszne doorsowe klawisze Jonesa. Gunman to z kolei chyba najdziwniejszy fragment płyty. Skoczny, przebojowy na maxa, przy odrobinie chęci ze strony jakiegoś DJa, mógłby zwojować parkiety na całym świecie. Na koniec zostaje trzeci z killerów - Spinning in Daffodils. Rozpoczynający się od delikatnych dźwięków klawiszy. Później przechodzi w transowy wręcz klimat, niesamowicie wbijający się w mózg. Po kilku przesłuchaniach, chodziłem całymi dniami, w głowie słysząc słowa refrenu "Spinning in the daffodils. Dizzy from a dozen twirls". Doprawdy, trudno o lepsze zwieńczenie płyty.
Teraz pora na słów kilka o muzykach. Na pierwszy ogień wezmę Josha. Facet cały czas się rozwija. Jego gitarę można rozpoznać po nagłym przebudzeniu w środku nocy, wydawać by się mogło, że osiągnął już szczyt, a cały czas zaskakuje czymś nowym. Jeszcze bardziej zaskakuje wokalnie. Paleta barw jaką dysponuje staje się coraz szersza. Słychać kolosalny progres w porównaniu z debiutem QOTSA. Do tego należy dołożyć jego teksty. Najlepsze jakie popełnił w dotychczasowej karierze. Śmiało można go nazwać jednym z najważniejszych muzyków rockowych na świecie, o ile nie najważniejszym.
Dave Grohl znów zasiadł za bębnami. Tym razem zagrał inaczej niż na Songs for the Deaf. Mniej tu agresji i popisów, więcej wyczucia. Zagrał idealnie. Wszystkie uderzenia są precyzyjne i bezbłędne. Cieszę się, że Grohl też trochę śpiewa, refren w Mind Eraser, No Chaser z jego udziałem jest wręcz wyborny.
John Paul Jones był dla mnie największą niewiadomą. Legendarny basista, jeden z Zeppelinów, ale ma już swoje lata. A tu olbrzymia niespodzianka. Na plus! Jones jest największym bohaterem tej płyty. Partie basu demolują, do tego dokłada miodne klawisze i wiele drobniejszych smaczków. Załóżcie słuchawki! Wtedy album jeszcze bardziej wgniata w fotel. Gość ma prawie 64 lata, a rock'n'rolla czuje bardziej niż nie jeden młodzieniaszek!
Moim zdaniem jest to płyta roku. Kwintesencja rocka XXI wieku. Odpowiednio wyważona, raz mocna, po chwili spokojna, a gdzie indziej przebojowa. 66 minut i 21 sekund muzycznego orgazmu.
PS. Recenzję pisałem po dwóch tygodniach rzetelnego słuchania, ponieważ nie chciałem ulec pierwszemu wrażeniu, które jak wiadomo często bywa zgubne.

Mam też małą niespodziankę. Postanowiłem zeskanować całą książeczkę i podzielić się nią ze wszystkimi potrzebującymi.
http://s961.photobucket.com/albums/ae95/yooby87/tcv/

Postcore Galore - CDQ 26.11.09

Postcore Galore to gig kończący trasę po Polsce zespołu Setting the Woods on Fire. W Warszawie, poza gwiazdą wieczoru, wystąpiły jeszcze dwie młode kapele - The Spouds i Max Weber.
Lokalizacja: Centralny Dom Qultury mieści się przy ulicy Burakowskiej, tuż obok Arkadii i Cmentarza Powązkowskiego. W sumie miejsce spoko, bo całkiem niedaleko jest stacja metra. A w środku? Dziwnie. Główna sala wygląda okropnie, ale klub jest pełen ciekawych, klimatycznych zakamarków. Fajnie, że jest rozłożony na kilku piętrach. Ogólne wrażenie bardzo pozytywne, gdyby właściciele zdecydowali się na zmiany w największym pomieszczeniu mógłby powstać rewelacyjny lokal, rodem z Berlina czy innego zachodniego miasta.
Frekwencja: Różna.

Koncert nr 1 - Max Weber
Cóż, z Maxa Webera znam trzy typy panowania: charyzmatyczne, tradycyjne i legalne. Wczorajszy koncert wiele nie zmienił w tej materii. Wytrzymałem dwa kawałki i nie miałem ochoty na więcej. Chłopaki, moim zdaniem(!), grają miałkie indie dla licealistów. Sorry, nie mój klimat.
MySpace zespołu.

Koncert nr 2 - The Spouds

Prawdę mówiąc poszedłem do CDQ głównie na ich koncert. I nie rozczarowali mnie. Choć zaczęli bez wielkiego powera to rozkręcali się z utworu na utwór, ciekawie prezentując swoje post punkowe, pełne werwy kompozycje, budując świetny klimat. Warto zauważyć, iż dość licznie zgromadzoną publiczność uraczyli bardzo przekrojowym setem. Zagrali kawałki pochodzące z ich wrześniowej/październikowej płyty Serenity is Only a Brainwave, były też starsze utwory i kilka nowości. Zatem nie ma na co narzekać, choć przyznam, że te nowsze numery podobają mi się dużo bardziej. Zdecydowanie najlepiej wypadły Broken Sound i Crisis. Choć nie było saksofonu, to te kawałki w wersji live nabierają jeszcze większej mocy, szczególnie ten drugi, bez saksofonu staje się prawdziwie noisowym niszczycielem. Chłopaki dali świetny koncert, potwierdzili, że są jednym z najlepiej rokujących młodych, polskich zespołów. Oby tak dalej.
EDIT: Bardzo zaimponował mi wokalista. Na żywo wypada rewelacyjnie!
MySpace zespołu.

Koncert nr 3 - Setting the Woods on Fire
Settingów widziałem ze dwa miesiące temu, jeszcze w nieodżałowanej Jadłodajni. Teraz jakoś specjalnie nie szykowałem się na ich występ. To był błąd! Kolejny raz pokazali mi, że są rewelacyjnym zespołem koncertowym. W CDQ (w przeciwieństwie do Jadło) jest scena pozwalająca na sporo szaleństw. Zniszczyli płynącą od nich energią, swoimi nieprzyzwoicie melodyjnymi kompozycjami. Co z tego, że znałem tylko kilka kawałków, wszystkie mi się niesamowicie podobały. Dwaj wokaliści fajnie się uzupełniają, a najlepiej wychodzą im numery, w których obaj śpiewają (ich basista mi od początku kogoś przypominał, teraz wiem, jak śpiewa przypomina Dave'a Grohla :). Zawsze z przyjemnością oglądam takie koncerty, chłopaki wypadają na nich zdecydowanie lepiej niż na płycie. Szkoda tylko, że wokal czasami gdzieś ginął i frekwencja topniała z minuty na minutę przez późną godzinę.
MySpace zespołu.

Podsumowanie:
Mimo, że The Spouds zagrali fantastyczny koncert to Settingi byli niekwestionowaną gwiazdą wieczoru.
Poziom wykonania:
Koncert STWOF > płyta STWOF
Koncert The Spouds = płyta The Spouds

poniedziałek, 23 listopada 2009

Warsaw Calling

Blog cały czas szybko się rozwija więc postanowiłem wprowadzić trochę zmian. Doszedłem do wniosku, że rozszerzę swoje działanie o inne portale.

1. Twitter
Nie będę zawalał głównego bloga drobnymi filmikami, pojedynczymi kawałkami. Takie rzeczy od dziś możecie znaleźć na moim Twitterze. Będę też tam wrzucał swoje krótkie przemyślenia muzyczne, zgodne z ideą tego portalu, a więc do 140 znaków :)

2. Facebook
W tym miejscu najłatwiej obserwować aktualizacje. Jak ktoś zostanie facebookowym fanem mojego bloga, będzie otrzymywał informacje o nowych wpisach pojawiających się tutaj.

3. MySpace
Pozycja głównie dla zespołów. Jeśli chcecie, żeby coś o was napisać czy zrecenzować płytę - walcie śmiało :)

4. Last.fm
Po prostu to, czego aktualnie słucham i zarazem polecam :)

niedziela, 22 listopada 2009

O.S.T.R.+ Sofa - Stodoła 21.11.2009


Hip hop, mówiąc w języku sportowym, nie jest moją koronną dyscypliną. Nie zmienia to faktu, że od czasu do czasu lubię sobie go posłuchać. Teraz nadarzyła się okazja sprawdzenia Ostrego na żywo. Bez namysłu z niej skorzystałem. Widziałem go już chyba 2 lata wcześniej, ale wtedy koncert nie przypadł mi do gustu, bo przez złe nagłośnienie w ogóle nie byłem w stanie wyłapać poszczególnych słów.
Tym razem zaczęło się od gigantycznej kolejki przed Stodołą. Pomyślałem, że jak przyjdę o godzinie 20 z minutami uda mi się wejść do klubu dość szybko. Nic bardziej mylnego. Chytry plan spalił na panewce, a ja musiałem swoje odstać. Po wejściu czekały mnie jeszcze zmagania z szatnią, będącą piętą achillesową Stodoły. Potem szybki papieros i o 21 z minutami Ostry w towarzystwie DJa Haema oraz zespołu Sofa wkroczyli na scenę.
Klub był zapchany do ostatniego miejsca. Wszystko było ładnie słychać, doskonale rozumiałem co mówi Adam. Koncert wypełniły głównie utwory z jego ostatniego albumu, czyli O.c.b., ale nie zabrakło też czegoś starszego. Raper, przy układaniu setlisty, sięgnął również do takich płyt jak Jazzurekcja (np. Odzyskamy hip hop) czy nawet Tabasko (Kochana Polsko). Dzięki zespołowi Sofa, kawałki zostały zagrane w nowych aranżacjach, co jest sporą zaletą, płyty mogę sobie posłuchać w domu. Poza tym Ostry zachwycił freestylem. Facet wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, momentami sprawia wrażenie jakby nie oddychał. Wielki szacunek należy mu się też za to, że potrafił porwać około 2000 zgromadzonych przed sceną ludzi. Niewielu polskich wykonawców jest w stanie zapełnić Stodołę, a jeszcze mniej zawładnąć na półtorej godziny duszami swoich fanów. Jestem pod wrażeniem. Do tej pory wszystko wygląda pięknie, jakby koncert był prawie idealny. Dla mnie jednak nie był. Po pierwsze wolę mniejsze sale, tutaj czułem się dziwnie stojąc w tłumie machającym rękami. Aż tak nie czuję tej muzyki :) Po drugie, Ostry był cholernie najarany, do tego stopnia, że chyba nie zawsze kontrolował to co mówi. Momentami było zabawnie. Np. takie "o kurwa! Tam jest balkon!" w momencie, gdy zobaczył balkon na końcu sali, czy porównywanie cen w wietnamskich knajpach:
"-Gdyby nie kuchnia wietnamska to bym nie przeżył. Jest u was kurczak jakiś (nie pamiętam jak on to nazwał, ale chodziło o kurczaka w cieście - przyp. autor)?
-Jest!
-A ile kosztuje? Bo w Łodzi 9,50zł.
-12zł!
-12zł? Nie dajcie się robić w chuja! On kosztuje 9,50zł! A sajgonki po ile?
-4,50zł!
-Kurwa, w Łodzi są po 5zł."
A potem już zupełnie niepotrzebne:
"-Lubicie kurczaka takiego?!
-Taaaak!
-Lubicie kurczaka siakiego?
-Taaaak!
-Lubicie kurczaka owakiego?
-Taaaak!"
Moje pytanie brzmi. Po co to? Jeszcze gorsze okazały się sentymentalne albo wręcz egzystencjalne rozkminki. Ewentualnie 'robienie hałasu' co 5 minut dla wszystkiego i wszystkich. Tudzież 'robienie domku', 'wkręcanie żarówek', czy inne podobne zachowania. Nie kumam.
Dla Ostrego jeszcze plus za reagowanie na wszystko jak dziecko. Ucieszony skakał, rzucał się po scenie. Nawet na chwilę nie ustał w miejscu. Plus też za drobny pstryczek w nos dla Peji "raper musi brać odpowiedzialność za to co mówi ze sceny".
Podsumowanie - Muzycznie bardzo fajny koncert, klimatycznie zupełnie nie mój świat. Przez to jestem zadowolony, acz nie zachwycony.

Update:




Autorem zdjęć jest Andrzej Szulc. Zapraszam na http://andrzejszulc.com/ i http://blog.andrzejszulc.com. Możecie zobaczyć tam całą galerię zdjęć z koncertu Ostrego :)

piątek, 20 listopada 2009

Maybeshewill i And So I Watch You From Afar - No Mercy 19.11.2009

Kolejny w ostatnim czasie post-rockowy koncert w serii "trzeba zobaczyć". Tym razem organizatorzy zgotowali fanom niemałą atrakcję, bowiem ściągnęli dwa coraz śmielej poczynające sobie zespoły - angielskie Maybeshewill i And So I Watch You From Afar z Irlandii Północnej.
Lokalizacja - No Mercy. Sytuacja analogiczna do tej sprzed tygodnia (pg.lost i Tides From Nebula). Miała być Jadłodajnia Filozoficzna, ale z wiadomych powodów trzeba było szukać nowego miejsca. Od razu przyznam, że szczerze nie lubię No Mercy, bo jest dla mnie speluną ulokowaną na zadupiu, do której mam słaby dojazd. Jedynym jej plusem jest przyzwoite nagłaśnianie koncertów.
Frekwencja - taka sobie. Adekwatna do wielkości klubu. Czyli nie było pusto, ale nie było też ścisku.
Merch - był. A ja głupi wziąłem tylko 50zł. Ledwie starczyło na płytę And So I Watch You From Afar i piwo. Do domu wróciłem więc bez koszulki (te ASIWYFA były fajne) i bez krążka Maybeshewill.
Koncert nr 1 - And So I Watch You From Afar.

Ich debiutancka płyta, wydana kilka miesięcy temu, zrobiła na mnie duże wrażenie. W swojej muzyce łączą post-rock i math rock ze szczyptą progresywnego grania. Na scenę wyszli trochę przed 21. I od pierwszych dźwięków porwali zgromadzoną publiczność. Zagrali ostro, bardzo energetycznie. W No Mercy zostawili dużo zdrowia, wylali z siebie hektolitry potu. Przez cały koncert szaleli, skakali, jeden z gitarzystów postanowił nawet pograć wśród ludzi. Na początku miałem wrażenie, że perkusja lada chwila runie, bo cała scena wręcz latała góra-dół-góra-dół. Takiego show nie widziałem od czasu zeszłorocznego koncertu The Dillinger Escape Plan w Progresji. Najważniejsze jest to, że te szaleństwa w żaden sposób nie wpłynęły na jakość muzyki. Najbardziej urzekły mnie te bardziej progresywne fragmenty i ich znak rozpoznawczy, świdrujące uszy motywy gitarowe brzmiące jakby były żywcem wyciągnięte z oldschoolowych gier :) Na nagłośnienie też nie można jakoś specjalnie narzekać. Czasem w tych najostrzejszych momentach dźwięki się trochę zlewały, ale ogólnie było nieźle. Na ich set złożyły się głównie utwory ze wspomnianego przeze mnie debiutanckiego albumu, zagrali też jeden nowy kawałek, który pewnie znajdzie się na zapowiedzianej na początek przyszłego roku EPce Letters. Takie utwory jak Set Guitars To Kill nie pozwalają przejść obok ASIWYFA obojętnie, a żywiołowości podczas grania można im tylko pozazdrościć. Po 45 minutach pożegnali się i zeszli ze sceny. Publiczność jednak nie pozwoliła na takie zakończenie, głośnymi brawami i okrzykami zmusiła Irlandczyków do bisowania. Zagrali jeszcze jeden numer, ten premierowy, zatytułowany S is for Salamander, który dokończył dzieła zniszczenia. Scenę opuszczali wyraźnie wzruszeni ciepłym czy wręcz gorącym przyjęciem jakie zgotowała im warszawska publiczność.
Podsumowanie - W moim subiektywnym rankingu jest to najlepszy koncert klubowy jaki widziałem w tym roku. Panowie z ASIWYFA dosłownie mnie zdruzgotali, a patrząc na reakcje reszty publiczności, chyba nie byłem w tym osamotniony. Absolutna rewelacja!
MySpace zespołu. Sprawdźcie ich koniecznie!

Koncert nr 2 - Maybeshewill

Zespół niby z jednej strony podobny do ASIWYFA, z drugiej inny. Dysponujący wielkim asem w rękawie, stanowiącym o oryginalności kapeli. Mowa oczywiście o samplach z filmów.
Wyszli tuż przed 22. Zaczęli od problemów technicznych, które ciągnęły się za nimi przez ładną chwilę. Mnie najbardziej zadziwił basista, grał na... trzystrunowym instrumencie :) Ich występ był zupełnie inny niż ten wcześniejszy. Więcej było w nim klimatycznych momentów aniżeli czadu. Nie licząc wspomnianych sampli, muzyka prezentowana przez Anglików bliższa jest tradycyjnemu instrumentalnemu post-rockowi. Żałuję, że cała elektronika puszczona była z taśmy, przydałaby się dodatkowa osoba na scenie zajmująca się tym wszystkim. Szkoda. Panowie zagrali bardzo przyzwoicie, ale niestety jakoś specjalnie mnie nie porwali. Byłem zbyt oszołomiony koncertem ASIWYFA. Może gdyby występy odbyły się w odwrotnej kolejności to coś by zmieniło? Bo Maybeshewill z pewnością na uwagę zasługuje. Powiem tak: były momenty, w których chłopaki dorównywali ASIWYFA. Super wypadły starsze utwory takie jak He Films the Clouds Pt 2 czy też The Paris Hilton Sex Tape. Koncert potrwał mniej więcej 50 minut, w tym jeden bis.
Podsumowanie - Było dobrze, acz bez rewelacji. Taka mocna czwórka w skali szkolnej.
MySpace zespołu.

Napiszę jeszcze raz jakby ktoś przegapił. Koncert ASIWYFA był dla mnie najlepszym występem klubowym jaki widziałem w ciągu minionego roku, zaś Maybeshewill ciekawym uzupełnieniem. Jak ktoś poszedł na Placebo to ma czego żałować :)

Na koniec chciałbym serdecznie podziękować organizatorom za udzielenie mi akredytacji oraz za sprowadzenie tych zespołów do Polski. Ja chcę jeszcze raz :)

Update:
And So I Watch You From Afar





Maybeshewill





Zdjęcia: Krzysztof Magura

Pjus - Nie mówię szeptem

Od tygodnia w sieci hula nowy klip Pjusa będący zapowiedzią jego debiutanckiej płyty solowej. Tym razem warszawski raper postanowił zaprezentować bardziej klasyczny kawałek zatytułowany Nie mówię szeptem (wcześniej mogliśmy usłyszeć utwór Głośniej od bomb - hołd dla głuchoniemych uczestników Powstania Warszawskiego).
Ciekawy tekst w połączeniu z niezłym obrazkiem (kochane Powiśle!) robi pozytywne wrażenie.

Premiera albumu przewidziana została na początek grudnia (5.12), jednak już teraz możecie zamówić swój egzemplarz na stronie Alkopoligamii. Jest to jedyna okazja do zdobycia limitowanej wersji płyty (CD+DVD) z krótkometrażowym filmem o chorobie Pjusa oraz teledyskami. Do sklepów trafi tylko krążek CD.

niedziela, 15 listopada 2009

Maybeshewill + And So I Watch You From Afar - No Mercy 19.11.2009


Maybeshewill to post-rockowy zespół z Leicester w Wielkiej Brytanii. Muzykę tworzoną przez Maybeshewill charakteryzuje połączenie gitarowego post-rocka z elementami elektroniki oraz wykorzystywanie sampli z filmów.
Zespół założony został w 2005r. przez gitarzystów Robina Southby’a i Johna Helpsa. Po kilku miesiącach wspólnego grania wraz z basistą Tanya Brynem oraz perkusistą Lawrie Malenem wydali swoją debiutancką EPkę „Japanese Spy Transcript”.
Krążkiem dość szybko zaczęły interesować się brytyjskie wytwórnie jak Nottingham’s Field Records, które umieściły jeden z utworów Maybeshewill - „The Paris Hilton Sex Tape” - na 7” splicie z Ann Arbor.
W sierpniu 2006 roku ukazała się zremasterowana wersja „Japanese Spy Transcript” nakładem japońskiej wytwórni XTAL (m.in. Yndi Halda).
12. maja 2008r. ukazał się album „Not for Want of Trying”, cieszący się sporym zainteresowaniem również poza granicami Wielkiej Brytanii i zbiera wiele korzystnych recenzji.

www.myspace.com/maybeshewont

Jako support wystąpi odkrycie ostatnich miesięcy na Wyspach - AND SO I WATCH YOU FROM AFAR !!! Od siebie dodam, że wydany w tym roku debiutancki album Irlandczyków zwala z nóg.

www.myspace.com/andsoiwatchyoufromafar

Bilety: 20zł w przedsprzedaży (rezerwacje - info@promusicage.pl)
25zł w klubie przed koncertem.

Nie wypada przegapić :)

sobota, 14 listopada 2009

Nowości z obozu Rachael


Znów zrobiło się głośniej o jednym z nielicznych przedstawicieli psychodelicznej odmiany rocka w Polsce.
Po pierwsze z zespołu odeszła wokalista, Olga, co bez wątpienia jest dużą stratą. Szkoda.
Po drugie, wczoraj miała miejsce premiera nowego utworu warszawskiego trio. Kawałek ten można pobrać za darmo ze strony http://www.mediafire.com/?uou3oz4gkgc lub odsłuchać na ich profilu MySpace.
Kiedy ostatni raz byłem na koncercie Rachael właśnie ta kompozycja zrobiła na mnie największe wrażenie. Wersja studyjna nieźle namiesza wam w głowach :)

piątek, 13 listopada 2009

pg.lost i Tides From Nebula - Centralny Basen Artystyczny 12.11.2009

Ta impreza miała się odbyć w Jadłodajni, ale pożar, bla bla bla. Dobrze się stało, że koncert został przeniesiony do CBA. JF była miejscem kultowym, aczkolwiek zbyt małym na przyjęcie zagranicznych, dość znanych zespołów (tyczy się to zarówno pg.lost jak i Maybeshewill oraz And So I Watch You From Afar). Basen dysponuje większą salą koncertową (umieszczoną w... byłym basenie - byłem tam drugi raz i znów wróciły wspomnienia z dzieciństwa, bo m. in. w tym miejscu uczyłem się pływać :) i przede wszystkim lepszym nagłośnieniem.


(źródło: http://www.myspace.com/tidesfromnebula)
Tides From Nebula - niby support. Panowie wyszli na scenę parę minut po 21 i zagrali set prawie w 100% oparty na ich rewelacyjnym debiucie zatytułowanym Aura. Prawie, bo usłyszeliśmy też jeden nowy utwór. Po wielu miesiącach oczekiwania, koncert ten był dla mnie pierwszym spotkaniem z TFN w wersji live. Zaczęło się mocnym uderzeniem, a napięcie utrzymali aż do samego końca. Potrafili mnie zahipnotyzować i dodatkowo pobudzić energią płynącą ze sceny! Wszystko brzmiało bardzo dobrze (po tym co usłyszałem na Isis mogę nawet powiedzieć, że wręcz idealnie). Jednak czegoś mi zabrakło, ale o tym później. Po około 40 minutach grania pożegnali się i zeszli ze sceny. Był to ich ostatni koncert przed pierwszą europejską trasą, a zarazem ostatni w tym roku w stolicy. Kolejne występy zapowiedzieli dopiero na lato przyszłego roku. Jeszcze jedno, na TFN dopisała frekwencja. Pod sceną zgromadził się słusznej wielkości tłum ludzi.
Podsumowanie:
Usłyszałem swoją ulubioną kompozycję, jestem zachwycony (czytaj: rozpierdolili).


(źródło: http://www.myspace.com/pglost)
pg.lost - gwiazda wieczoru. Tylko teoretycznie, bo pierwsze co rzuciło się w oczy po ich wyjściu na scenę to spadek frekwencji. Ja wiem, że był czwartek, a w piątek trzeba do pracy/szkoły, ale pg.lost zaczęli grać koło 22:20 więc nie było jeszcze jakoś późno i nie jestem w stanie pojąć czemu tak dużo ludzi po prostu sobie poszło.
Co do samego koncertu. Od razu przyznaję bez bicia, że przyszedłem bardziej dla TFN, a pg.lost miało być dodatkiem, ich twórczość znam tylko pobieżnie. Rozpoczęli dość spokojnie, z każdym kolejnym utworem coraz bardziej się rozkręcali. Serio, napięcie rosło z minuty na minutę. Nie zagrali tak ostro jak TFN, postawili bardziej na stopniowe budowanie klimatu. Wyglądało to mniej więcej tak, że z każdym zagranym kawałkiem moja szczęka znajdowała się coraz bliżej podłogi, aż w końcu mocno w nią uderzyła. Duży plus za fajne wizualizacje, właśnie tego mi wcześniej zabrakło (co prawda po pewnym czasie zaczęły się, ale trudno, ważne, że były). Poza tym podstawowe instrumentarium (gitary, bas, perkusja) zostało rozszerzone o klawisze (choć mogłoby być ich ciut więcej) i namiastkę wokalu. Doprawdy fantastycznie się tego słuchało.
Podsumowanie:
Napisałem, że TFN rozpierdolili. A pg.lost było jeszcze lepsze. To chyba wystarczy.

Po tych koncertach mogę śmiało napisać, że post-rocka nie da się nie kochać. Chyba lepiej nie dało się wydać tych 25 złotych.