sobota, 19 września 2009

Pożegnanie z Europą

Zarządzam kolejną, a zarazem najprawdopodobniej ostatnią dłuższą przerwę w tym roku. Powód? Wyjazd. Jadę poszerzać swoje muzyczne horyzonty :) Wracam na początku października. Tyle. Wiem, że będziecie tęsknić :)

piątek, 18 września 2009

Elvis Deluxe - Jadłodajnia Filozoficzna 17.09.2009

W sumie było jak zwykle. No prawie. Najpierw na scenie pojawił się zespół Mercury. Początkowo ze znajomymi postanowiliśmy posłuchać koncertu stojąc przed Jadłodajnią. Po chwili stwierdziliśmy, że muzyka płynąca z klubu wydaje się być interesująca więc weszliśmy do środka. I niespodzianka. Okazało się, że w Mercury gra dwóch muzyków znanych nam z Elvis Deluxe (Mechu - gitarzysta) i The Black Tapes (Marcin - w Taśmach klawiszowiec, tutaj wokalista i basista). Jednak w środku nie zabawiłem zbyt długo, po dwóch czy trzech kawałkach stwierdziłem, że to nie mój klimat i poszedłem na dwór.
A Elvis? Znakomicie, chociaż chyba zagrali bardzo krótko. Co prawda na zegarek nie zerkałem, ale tak mi się wydaje. Wspaniale wypadły nowe kawałki, szczególnie ten zadedykowany Farfowi, który obchodził wczoraj urodziny. No i był cover T.Rex - 20th Century Boy, z Marcinem na wokalu. Fajnie, może to jakiś zwiastun powrotu Cats From Japan? :) Tyle. Było bardzo dobrze.
Na koniec jeszcze ponarzekam. W Jadło rzadko bywa, żeby coś było dobrze nagłośnione, ale wczoraj było fatalnie! Szczególnie jakoś w połowie koncertu, kiedy najpewniej coś się spieprzyło i poza niesamowicie dudniącym basem, niewiele było słychać. Ale chuj. I tak było fajnie :)

A teraz z innej beczki. Instalowałem dziś sobie iTunes i postanowiłem przejrzeć licencję. Oto fragment jej dziesiątego punktu: "Użytkownik zobowiązuje się też, że nie użyje Oprogramowania Apple do żadnego z celów zabronionych przez prawo USA, w tym między innymi do projektowania, wytwarzania bądź produkcji broni jądrowej, broni rakietowej, broni chemicznej lub biologicznej." Nie mogłem jej zaakceptować. Muszę kończyć, bo właśnie biorę się za projektowanie własnej broni jądrowej. :)

czwartek, 17 września 2009

Wieści gminne

Najsamprzód będzie o zbliżających się koncertach.
Po pierwsze, już dziś, w Jadłodajni Filozoficznej wystąpią zespoły Elvis Deluxe i Mercury. O dobrą zabawę po koncertach zadba DJ Bigos. Start teoretycznie zaplanowany jest na godzinę 20, wjazd kosztuje 8 zł. (od siebie dodam, że kwota to głupia i pewnie będą problemy na bramce. Coś o tym wiem :)

Po drugie, jutro, na Elbie zagra aż 5 zespołów. Będą to szwedzkie MASSHYSTERI, amerykańskie In Defence, niemieckie SS20 oraz rodzime The Black Tapes i Government Flu. Start zaplanowany jest na godzinę 19, a wejście kosztuje 20 zł.

Po trzecie, 2 października w Saturatorze wystąpi The Spouds. Koncert ten będzie połączony z premierą EPki zespołu zatytułowanej "Serenity is only a brainwave" (recenzja niżej). Wjazd kosztować będzie 15 zł, ale w cenę wliczona jest też płyta.

Po czwarte, wybiegając trochę w przyszłość, 12 grudnia w Dobrej Karmie zagra Wojtek Grabek. Koncert odbędzie się po premierze długogrającej płyty Wojtka więc możemy się spodziewać całej masy nowej i najpewniej bardzo dobrej muzyki. Na szczegóły przyjdzie jeszcze pora.

Odbiegając trochę od undergroundu, zauważyłem przed chwilą, że w sieci pojawił się nowy teledysk Rammsteina będący zapowiedzią albumu "Liebe ist für alle da". Obrazek został nakręcony do kawałka zatytułowanego "Pussy" i przeznaczony jest wyłącznie dla widzów dorosłych. Można go zobaczyć TUTAJ lub na pewnej znanej stronie z filmami porno. Cóż, dla mnie kawałek jest słabiutki, a robienie teledysku-pornosa to chyba przesada...

środa, 16 września 2009

Słów kilka o... (pt 4)


Będzie o Mansonie. Jednak sam nie wiem co z tego wyjdzie, przyznaję bez bicia, ten tekst to improwizacja, czyli coś co musi umieć każdy student :)
Początkowo chciałem napisać o ostatniej płycie Marilyna, ale stwierdziłem, że rozegram to trochę inaczej. Tekst będzie (chyba!) bardziej o ewolucji jego muzyki, od czasu Antychrysta aż po ostatnią płytę The High End of Low.
Kiedy w roku 1996 ukazała się pierwsza część mansonowej trylogii, czyli Antichrist Superstar, artysta był na fali wznoszącej. Wraz z Trentem Reznorem stworzył swój najlepszy album, ciężki, nasycony elektroniką, pełen agresji, kontrowersyjny. Uderza w słuchacza od samego początku aż do końca. Dwa lata później otrzymujemy Mechanical Animals. Krążek zupełnie inny, nagrany bez Reznora, zdecydowanie bardziej przebojowy, aczkolwiek utrzymany na bardzo wysokim poziomie, a takie kawałki jak Coma White wbijają w glebę. Rok 2000 przyniósł ostatnią część trylogii - Holy Wood. Album jest, moim zdaniem, swego rodzaju połączeniem poprzedników. Znajdziemy tu elementy, które pasowałyby zarówno do Antichrist Superstar i Mechanical Animals. Wszystkie te płyty pokazują Mansona bardziej jako świadomego artystę niż skandalistę, pełne są nietypowych inspiracji, od Fryderyka Nietzsche aż po Alicję w krainie czarów. Jednak po Holy Wood coś się skończyło. Zespół opuścił Twiggy Ramirez, to właśnie on, w dużej części, był odpowiedzialny za muzykę grupy. Kolejny krążek przyniósł kolejne zmiany. Niestety na gorsze. O ile rezygnacja z Renora-producenta nie wpłynęła źle na muzykę grupy to odejście Ramireza zdecydowanie ją zmieniło. Co prawda Golden Age of Grotesque jeszcze nadaje się do słuchania, ale nie zaskakuje. Całość wygląda tak jakby ktoś stępił Mansonowi pazury. Zupełnie źle zaczęło się dziać na następnej płycie, czyli Eat Me, Drink Me. Dla mnie jest to zupełnie nieprzemyślany zbiór nijakich, rockowych piosenek. Od człowieka, który stworzył Antichrist Superstar wymagam więcej. W roku 2008 pojawiła się iskierka nadziei. Okazało się, że do zespołu wraca Ramirez, który w tak zwanym międzyczasie grał w A Perfect Circle i Nine Inch Nails. Pozwoliło to optymistycznie spojrzeć na nadchodzący materiał. Skoro początkowo miała to być recenzja ostatniej studyjnej płyty Mansona to poświęcę jej więcej miejsca :)
The High End of Low, w moim mniemaniu miało być rewolucją. Odejściem od błaznowania, powrotem do korzeni, do dawnej formy. Od duetu Manson/Ramirez oczekiwałem bardzo dużo. Po pierwszych, może trochę pobieżnych przesłuchaniach było dobrze, jednak z czasem czar zaczął pryskać. Bo przepaść dzieli The High End of Low od sztandarowych dzieł zespołu. Chociaż są momenty. Przede wszystkim I Want to Kill You Like They Do in the Movies, który odstaje od prezentowanej przez Mansona stylistyki, pokazuje jego psychodeliczne oblicze, muzycznie niszczy całą resztę płyty. No może poza naszpikowanym elektroniką 15. Te dwa kawałki są rewelacyjne i kropka. Są też utwory dobre. Wśród nich na prowadzenie wysuwa się Running to the Edge of the World, choć dla mnie jest to trochę Coma White 2, fajnie się go słucha. Nieźle wypadają też otwierające płytę Devour i Pretty as a Swastika. Reszta jest dla mnie kontynuacją nijakości, którą Manson zapoczątkował na Golden Age of Grotesque, a takie WOW to już zupełne nieporozumienie. Kawałek całkiem miły i przyjemny, ale... Przecież to zrzyna z Nine Inch Nails. Bardzo nachalna zrzyna. Można powiedzieć, że Closer spotyka Discipline. Ja wiem, że Reznor był ważną osobą dla Mansona, ale taki "tribute" to już przesada. Jestem ciekaw co przyniesie następna płyty, bo artysta stoi na rozstaju dróg. Pytanie tylko czy wybierze tę odpowiednią.
Może ktoś się zastanawiać czemu o tym piszę. Otóż mam problem. Zastanawiam się czy taka muzyka jest warta 176 zł. Nie wiem czy iść na ten cholerny koncert, żeby usłyszeć 15 piosenek i zobaczyć Mansona w średniej formie. Z drugiej strony trzeba przyznać, że Marilyn jest Marilyn, a jeśli przyjeżdża z takimi osobami jak Ramirez i Vrenna (były członek NIN) to chęć pójścia do Stodoły narasta i narasta. No nie wiem...

poniedziałek, 14 września 2009

The Phantoms - Kowalski EP

(fot. Kamila Kurkus)

Z tego co mi wiadomo powoli dobiega końca pierwsza dekada XXI wieku, jednak The Phantoms zatrzymali się w czasie jakieś 50 lat temu. I bardzo fajnie. Cieszę się, że ktoś gra zupełnie inaczej niż wszyscy. Po dwóch znakomitych koncertach, których byłem świadkiem, przyszła pora na sprawdzenie studyjnego materiału zespołu, a dokładniej EPki zatytułowanej Kowalski. Dostajemy 4 utwory, zaledwie 13 minut i 7 sekund muzyki, więc malutko i króciutko. Jednak jak wiadomo, nie liczy się ilość tylko jakość. Całość utrzymana jest w garażowym klimacie z domieszką psychodelii i surfu. Już rozpoczynający EPkę, tytułowy Kowalski, mnie osobiście zwalił z nóg! Absolutna rewelacja. Świetny gitarowy riff - idealnie trafiony w mój gust, trochę przypominający mi Dead Meadow, o czym pisałem już w którejś relacji z koncertu. Stopa wali po uszach aż miło. Całość dodatkowo okraszona jest nietypowym, aczkolwiek pasującym do całości śpiewem. Muszę się powtórzyć RE-WE-LA-CJA! Utwór numer dwa - Brand New Tattoo. Nie ma takiego fajnego riffu, lecz w zamian pojawia się harmonijka ustna. Reszta składników podobna, ważne, że poziom cały czas się utrzymuje. Pozycja kolejna to "Crazy Like a Wasp". Muzycznie kawałek jest utrzymany w bardziej surfowym klimacie, a zamiast normalnego śpiewu, tudzież krzyku dostajemy właściwie melodeklamację. Przyznam, że do tego momentu jaram się strasznie. Ostatni kawałek (Brother Jay) mnie rozczarował. Tzn. nie jest zły, ale nie zwala mnie z nóg tak jak trzy wcześniejsze, odstaje poziomem od reszty, nie dzieje się w nim nic co jakoś specjalnie by przyciągnęło moją uwagę.
Czyli wygląda to tak:
Kowalski - 10/10
Brand New Tattoo - 8/10
Crazy Like a Wasp - 9/10
Brother Jay 5/10
Jest bardzo dobrze, szkoda, że tak krótko, liczę na szybkie pojawienie się kolejnych nagrań, bo słuchanie w kółko 13 minutowego materiału może doprowadzić do szybkiego zwymiotowania nim :) Jak chłopaki na kolejnej płycie (oby co najmniej 30 minutowej) utrzymają taki poziom to będzie cudownie.

piątek, 11 września 2009

Jaram się!

Czwartek. Godzina 8:00, słyszę domofon. Myślę sobie, pewnie to ten przebrzydły listonosz, który wąsy ma większe niż sam marszałek Piłsudski. Nie może przyjść o 10, zawsze musi dobijać się od samego rana. Chwilę później, dzwonek do drzwi. Spryciarz wszedł sobie na górę, ale co tam, nie wstaję, niech spierdala. Ten jednak okazał się być natrętny. Zjechał na dół i jeszcze raz dzwoni domofonem. Pojebało go?! Ludzie śpią o tej godzinie! W każdym razie ci, którzy pili w nocy, a wyszło, że ja też się zaliczałem do tej grupy. Dobra, skończył, idę dalej spać. Ale nieee. Jeszcze raz dobija się do drzwi. Tego już za wiele, wstaję i myślę sobie, zabiję go kurwa. Otwieram, a on wciska mi do ręki sporą, aczkolwiek płaską paczuszkę. Wtedy mnie oświeciło, zamiast mordować listonosza ładnie mu podziękowałem. Bo przypomniałem sobie co najpewniej jest w środku. Otóż przyszła do mnie płyta. Jaka? Taka: I to winyl. Wyrwany za śmieszne pieniądze na allegro, nówka, jeszcze w folii. Teraz jaram się tym krążkiem i tylko przerzucam ze strony A na stronę B i tak w kółko :) Dostałem nauczkę. Nigdy nie można olewać listonosza, a jeśli jest natrętny to dobrze.

Kolejny raz jestem zmuszony wrócić do wątku profesora Niekrasowa. Otóż szperając w internecie trafiłem ciekawy artykuł z Nie, częściowo poświęcony wspaniałemu uzdrowicielowi :) Polecam! http://www.nie.com.pl/art13042.htm Zresztą dziś poleciałem do kiosku i chciałem sobie kupić na pamiątkę tę gazetę, jednak nie ogarnąłem, że na półkach leży już kolejny numer. Zamiast Niekrasowa dostałem inny zajebisty artykuł. O "ocieraczach" z WKD. Ludzie są pojebani...

King Crimson - In the Court of the Crimson King

Po raz kolejny doświadczyłem tego samego. Kilka dni temu, po sporej przerwie, odpaliłem sobie In the Court of the Crimson King. Wyszło tak jak zwykle. Kolejny raz się uzależniłem od tej płyty. Aż nie jestem w stanie opisać swojego zachwytu, dlatego postanowiłem wrzucić tu swoją recenzję, którą napisałem już jakiś czas temu.

Jaka jest najlepsza płyta w historii i dlaczego jest to “In the Court of the Crimson King”? Pisząc o tym albumie być może porywam się z motyką na słońce, ale cytując bohatera pewnej polskiej komedii, „twardym trzeba być, a nie mientkim”. Po pierwszym zdaniu widać, że będzie to recenzja oparta na samych superlatywach, wyjątkowo subiektywna, bo najnormalniej w świecie inaczej się nie da.
Skoro napisałem, że jest to najlepsza płyta w historii wypadałoby jakoś uargumentować swoje zdanie. Tak też zrobię coby było wiadomo dlaczego tak jest, bo przecież nawet średnio rozgarnięty szympans może napisać, iż coś jest najlepsze. To po kolei. Na pierwszy ogień pójdzie okładka oraz pan, który się zowie Barry Godber, tzn. przystawka do dania głównego. Ważne będą dla nas dwa obrazy autorstwa wyżej wymienionego osobnika. Pierwszy z nich widzimy na froncie, przedstawia schizofrenika z wykrzywioną od krzyku twarzą i przerażeniem w oczach, niezwykle przekonująco namalowane, aż chce się zobaczyć oryginalny obraz, którego właścicielem jest aktualnie Robert Fripp. Drugi zaś znajduje się w środku książeczki, a jego bohaterem jest uśmiechnięty karmazynowy król, jednak podążając za wskazówkami Frippa, po zasłonięciu tego promiennego uśmiechu widzimy twarz pełną smutku. Doprawdy trudno o lepszą oprawę graficzną krążka. Przy okazji wielce żałuję, że nie jestem posiadaczem winyla. W CD mamy tylko małą namiastkę tego, co widać na okładce czarnej płyty.
Przyszła pora na danie główne, czyli zawartość. Pięć utworów, niespełna 45 minut, które na zawsze odmieniły muzykę rockową. Zaczyna się od mocnego, psychodelicznego „21st Century Schizoid Man”, tak rodził się hard rock! Ostra gitara, częste zmiany tempa, momentami muzyka ociera się o jazz, wiele uroku dodaje świetny, przetworzony wokal. Dalej mamy zupełny zwrot akcji. „I Talk to the Wind” to bardzo spokojna, nastrojowa ballada, w której „pierwsze skrzypce” gra… flet. Przewspaniały klimat. Kolejnym utworem jest bodaj najbardziej sztandarowe dzieło King Crimson, a nosi ono tytuł „Epitaph”. Tutaj z kolei mamy do czynienia z cudownymi partiami zagranymi na melotronie (czyli starszym bracie, a może nawet ojcu syntezatorów). Niesamowicie wzruszająca kompozycja. „Moonchild” to już zupełny odlot. Ponad 12 minut, z czego grubo ponad 3/4 to najprawdziwsza improwizacja. Wzbudza on największe kontrowersje pośród miłośników King Crimson, wiele osób twierdzi, że jest zbyt długi jednak nie zgadzam się z tym nawet w najmniejszym stopniu, uroczy odjazd przygotowujący słuchacza na wieńczący album „The Court of the Crimson King”. Prawdziwa perełka na zakończenie. Po tym utworze chce się jednego… włączyć „21st Century Schizoid Man” i od początku rozkoszować się muzyką.
Przyszedł więc czas na deser, a szef kuchni poleca dziś teksty, których autorem jest poeta Peter Sinfield. Nigdy nie słyszałem na żadnej innej płycie tak znakomitej warstwy lirycznej. Poruszamy się w tematyce dotyczącej zagłady świata czy sensu istnienia, a na koniec przenosimy się do piekła. Niesamowite jest to jak bardzo proroczy okazał się tekst do „21st Century Schizoid Man”, bo czy właśnie tak nie wygląda świat w XXI wieku? Jedyne i niepowtarzalne liryczne arcydzieło.
W tym roku mija 40 lat od premiery tego albumu, a nie stracił on ani trochę na sile. Rekapitulując to co wcześniej napisałem, „In the Court of the Crimson King” jest dziełem skończonym, absolutnie wybitnym, genialnym. Na całej płycie nie ma ani jednego słabego momentu, ba, nie ma nawet żadnego niepotrzebnego dźwięku. Niestety niedługo po wydaniu płyty zespół rozpadł się i nie było im dane nagrać kolejnego krążka w tym składzie.
Jeżeli szatan może być w muzyce to znajdziemy go właśnie na tym albumie. Nic więcej nie napiszę, bo wracam do słuchania krążka jednak z całego serca zachęcam do zagłębienia się w „Dwór Karmazynowego Króla”. Panowie Fripp, McDonald, Lake i Giles w towarzystwie Sinfielda i Godbera wznieśli się na szczyty artyzmu. Muzyczny majstersztyk!

Może przesadziłem ze słodzeniem, ale doprawdy nie potrafię inaczej. Serio, dla mnie jest to najlepsza płyta w historii i chyba nic już tego nie zmieni :)

poniedziałek, 7 września 2009

Uzdrawiające dźwięki (pt 2)

Z braku czasu, dziś tylko krótki wpis. Dokładniej mówiąc druga część uzdrawiających dźwięków i profesora Niekrasowa. Postanowiłem wrzucić całe nagranie na YouTube'a, żeby osoby niezdecydowane/leniwe mogły przekonać się o jego potędze! Oczywiście linki zamieszczone kilka postów niżej cały czas działają :)

niedziela, 6 września 2009

Orange Warsaw Festival - 5.09.2009

Był sobie wczoraj i przedwczoraj taki duży festiwal w centrum Warszawy. Jego line-up jak dla mnie nie powalał, jednak wybrałem sobie z tego wszystkiego cztery koncerty. Tak naprawdę szczególnie szykowałem się tylko na jeden z nich, ale po kolei.
Pogoda w sobotę nie rozpieszczała. Było chłodno, co chwilę padał deszcz. Może dobrze się stało, bo zapewne skutecznie odgoniło to część przypadkowych słuchaczy. Dobrze, że tego wieczora grały też nasze Orły (lol), nie było jakoś dużo 'sportowców'. W ogóle cała idea darmowego festiwalu jest jak dla mnie chybiona, bo mimo wszystko przyciąga niechcianych gości. Z drugiej strony zastanawiałem się jeszcze wczoraj czy sam bym zapłacił za ten festiwal. Stwierdziłem, że pewnie nie. I miałbym czego żałować.
Koncert pierwszy. Godzina 19. Mała scena. Skinny Patrini.
Absolutna rewelacja! Prawie wszystko było kapitalne. Usłyszałem wszystkie moje ulubione utwory z płyty Duty Free i jeszcze więcej. Znakomite nagłośnienie, świetne światła. Ania Patrini wokalnie zupełnie jak z płyty, a może nawet lepiej (poza jednym uroczym fałszem). Wizualnie - ciężko było oderwać od niej wzrok :) Skinny trochę z tyłu, grał i dośpiewywał fragmenty. Szkoda, że dostali tylko 45, chyba nawet półtorej godziny z tą muzyką i z zespołem w takiej formie by nie wystarczyło. Po prostu nogi i głowa same się ruszały. Nawet publiczność była ok. Poza jednym drobnym incydentem. W którymś momencie jakaś grupka ludzi wyciągnęła transparent 'pokaż cycki'. Żenada i wieś. Za to bardzo podobało mi się zachowanie Ani, która odwróciła się i podciągnęła sukienkę, a potem skomentowała to mniej więcej tak: "Już pokazałam, teraz możecie to ściągnąć". Mimo tego zgrzytu koncert w 300% mnie zadowolił.
Koncert drugi. Godzina 20:15. Duża scena. The Crystal Method
Miało być TCM, ale nie było. Tzn. mnie tam nie było, występ się odbył. Ze znajomymi postanowiliśmy wybrać się na piwo i niestety nie zdążyliśmy na koncert. W zamian spotkaliśmy policję, od której otrzymaliśmy następujące upomnienie: "nie pijcie tego piwa tak na widoku" :) Przyznam, że bardzo ładnie się panowie zachowali. Przy piwie spotkaliśmy się jednak z kolejną głupotą. Otóż grupka dzieciaków (sądząc po ich rozmowach, byli uczestnikami festiwalu) postanowiła przykleić coś na głowie śpiącego beja i zrobić sobie z nim sesję zdjęciową. Nie wiem skąd się biorą tacy idioci...
Koncert trzeci. Godzina 21:45. Duża scena. N*E*R*D
N*E*R*D z płyty jakoś mi nie wchodzi, ale skoro nadarzyła się okazja sprawdzenia na żywo, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. I to był strzał w dziesiątkę. O ile po Skinny Patrini spodziewałem się znakomitego koncertu, to po Pharrellu i kumplach niekoniecznie. Zaskoczyli mnie niesamowicie. Nie jest to moja muzyka, a mimo to chylę im czoła. Było wspaniale. Na scenie 9 osób (sic!) (w każdym razie tyle naliczyłem), w tym aż dwóch perkusistów (zagrali rewelacyjnie!). Wszystko bardzo dobrze nagłośnione, oprawa świetlna też niczego sobie. Super kontakt z publicznością, na scenę poleciało sporo staników, które później stanowiły element dekoracji :) Pharrell cały czas zachęcał do zabawy. Nawet ulewny deszcz nie przeszkadzał mi w odbiorze koncertu. Miło się ogląda takie występy.
Koncert czwarty. Godzina 22:45. Mała scena. MGMT
Jedna wielka porażka. Tutaj wszystko było złe. Złe nagłośnienie, zła muzyka, a już na pewno niemiłosiernie nudna, zero zaangażowania ze strony zespołu. W sumie po usłyszeniu płyty zespołu nie spodziewałem się porywającego widowiska, ale nie spodziewałem się też czegoś aż tak fatalnego. Dziwi mnie fenomen tego zespołu, dziwi mnie ilość ludzi zgromadzonych pod sceną. Cóż, może to ja się nie znam?

Po festiwalu zafundowaliśmy sobie ciekawy after. Najpierw oglądaliśmy ulicę Próżną. W nocy wygląda rewelacyjnie. Następnie wizyta w niedawno otwartym Nowym Wspaniałym Świecie, czyli w lokalu, którego właścicielem jest Krytyka Polityczna. Trafiliśmy na całkiem ciekawy jam poetycki, szkoda tylko, że było bardzo głośno, co uniemożliwiało swobodne porozmawianie. Na koniec chcieliśmy odwiedzić pawilony na Nowym Świecie, ale tłum w nich przebywający skutecznie nam to uniemożliwił. Tak więc skończyliśmy na dworcu PKP Powiśle, w knajpie, o której jakiś czas temu pisałem. Wreszcie miałem okazję zajrzeć do środka i jestem coraz bardziej zachwycony jego obecnością tuż pod moim domem.
Ogólnie zarówno wieczór jak i wizyta na OWF zakończyły się sukcesem, nawet koszmarny występ MGMT nie popsuł dobrego wrażenia.

piątek, 4 września 2009

Rachael - Mały Dziedziniec UW 3.09.2009

Jeżeli chodzi o koncerty Rachael to jestem już prawdziwym weteranem. Według moich obliczeń widziałem ich około 20 razy. Muszę przyznać, że fantastycznie ogląda się zespół, który rozwija się z koncertu na koncert. Nie inaczej było wczoraj. Ponad 3 miesiące minęły od ostatniego gigu w Warszawie, a forma Rachael coraz lepsza. I to jest bardzo dobry prognostyk przed planowanym wydaniem nowego materiału.
Występ rozpoczął się od dwóch nowych kawałków. W pierwszym z nich, niezatytułowanym jeszcze, najbardziej zaskakiwał Mike, i nie chodzi wcale o grę na gitarze, ale o śpiew. Zupełnie jak nie on, ale przy tym zajebiście. W drugim (podobno nosi tytuł "Watchsick") zespół pokazał swoje bardziej psychodeliczne oblicze, a to co Bartek robił z basem po prostu zwaliło mnie z nóg. Dla mnie najlepszy moment koncertu. Potem usłyszeliśmy kilka starszych, znanych już kompozycji. Było "All You Need is Lead" w troszkę zmienionej wersji, z uciętą końcówką połączone z "Juditha", czyli kawałkiem, w którym Olga rozpieprza swoim wokalem wszystko i wszystkich, wczoraj dodatkowo rozciągniętym przez kapitalną improwizację. Zagrali też pomijane na ostatnich koncertach "Going Up in Smoke". No właśnie, szkoda, że omijają ten utwór, jak dla mnie to jedna z ich lepszych piosenek. Gdzieś w tak zwanym międzyczasie pojawił się trzeci z nowych wałków, zatytułowany roboczo "You're Like a High". Po raz kolejny mogliśmy się przekonać o psychodelicznych zapędach Rachael, tym razem w połączeniu z punkowym brudem w refrenach. Moim zdaniem drugie miejsce wśród zagranych wczoraj rzeczy, zaraz po "Watchsick". Na sam koniec byliśmy świadkami bardzo energicznego wykonania "Asian Girl" i "Warm Rain Drops", którego jakoś mój mózg nie zarejstrował, ale Mike utrzymuje, że był :). Ogólnie cud miód. Ale zaraz. Przecież był jeszcze bis i największy rozkurwiacz koncertowy, czyli "As Pretty As the Drugs". Po tym kawałku zespół już nie wrócił na scenę, ale i tak wszyscy byli zadowoleni, bo koncert znakomicie się udał.
Na koniec mam jeszcze kilka drobnych uwag.
Po pierwsze, szkoda, że deszcz wygonił sporą część publiczności mniej więcej w 3/4 koncertu, przecież tylko kropiło.
Po drugie, po sztuce Majk powiedział, że chcą zaprzestać grania starych kawałków na rzecz nowych. To chyba błąd, bo ja sobie nie wyobrażam koncertu Rachael bez "Asian Girl" czy "As Pretty As the Drugs". To tak jakby Nine Inch Nails nie zagrali "Hurt".
Po trzecie MUSZĘ pozdrowić beja Pawła, który znakomicie bawił się pod sceną :D Rachael ma w sobie coś co ich przyciąga. To samo było jakiś czas temu z Otwocku.
Tym razem nie było rozbierania pod sceną, ale Paweł dzielnie bawił się prawie przez cały koncert :)
Po czwarte to co było sprzedawane pod szumną nazwą piwo, z piwem miało niewiele wspólnego.
Po piąte koncert był zajebisty. Zdecydowanie najlepszy występ Rachael, spośród tych, które widziałem w tym roku. Parafrazując Gombrowicza:
Koniec i bomba
A kto nie był, ten trąba!

Setlista:
STONER 1 (to ten bez tytułu)
WATCHSICK
BLACK LIZARD TONGUE
ALL YOU NEED IS LEAD
JUDITHA
GOING UP IN SMOKE
LIKE A HIGH
ASIAN GIRL
WARM RAIN DROPS
----------------------------------
AS PRETTY AS THE DRUGS

Tak jak obiecałem są i zdjęcia. Ich autorką jest Marta.


środa, 2 września 2009

Uzdrawiające dźwięki


Ostatnio znalazłem bardzo ciekawą kasetę magnetofonową i stwierdziłem, że muszę się tym podzielić. Jest to nagranie profesora Niekrasowa, będące podobno pomocne w walce z uzależnieniem od alkoholu. Ja jednak uważam, że jest to najbardziej psychodeliczna rzecz jaką w życiu słyszałem. Jeśli brakuje ci pieniędzy na alkohol czy inne używki, wystarczy przesłuchać tych nagrań. Profesor zapewnia trip stulecia!
Postanowiłem specjalnie to zripować i oto jest!
Uzdrawiające dźwięki (część 2)
Strona A: Mój organizm stawia opór alkoholowi http://www.mediafire.com/?jjntziiwmjy
Strona B: Obojętność alkoholowi narasta i narasta http://www.mediafire.com/?mtnxn2tidyw

Prawda, że niszczy?:D