piątek, 11 września 2009

King Crimson - In the Court of the Crimson King

Po raz kolejny doświadczyłem tego samego. Kilka dni temu, po sporej przerwie, odpaliłem sobie In the Court of the Crimson King. Wyszło tak jak zwykle. Kolejny raz się uzależniłem od tej płyty. Aż nie jestem w stanie opisać swojego zachwytu, dlatego postanowiłem wrzucić tu swoją recenzję, którą napisałem już jakiś czas temu.

Jaka jest najlepsza płyta w historii i dlaczego jest to “In the Court of the Crimson King”? Pisząc o tym albumie być może porywam się z motyką na słońce, ale cytując bohatera pewnej polskiej komedii, „twardym trzeba być, a nie mientkim”. Po pierwszym zdaniu widać, że będzie to recenzja oparta na samych superlatywach, wyjątkowo subiektywna, bo najnormalniej w świecie inaczej się nie da.
Skoro napisałem, że jest to najlepsza płyta w historii wypadałoby jakoś uargumentować swoje zdanie. Tak też zrobię coby było wiadomo dlaczego tak jest, bo przecież nawet średnio rozgarnięty szympans może napisać, iż coś jest najlepsze. To po kolei. Na pierwszy ogień pójdzie okładka oraz pan, który się zowie Barry Godber, tzn. przystawka do dania głównego. Ważne będą dla nas dwa obrazy autorstwa wyżej wymienionego osobnika. Pierwszy z nich widzimy na froncie, przedstawia schizofrenika z wykrzywioną od krzyku twarzą i przerażeniem w oczach, niezwykle przekonująco namalowane, aż chce się zobaczyć oryginalny obraz, którego właścicielem jest aktualnie Robert Fripp. Drugi zaś znajduje się w środku książeczki, a jego bohaterem jest uśmiechnięty karmazynowy król, jednak podążając za wskazówkami Frippa, po zasłonięciu tego promiennego uśmiechu widzimy twarz pełną smutku. Doprawdy trudno o lepszą oprawę graficzną krążka. Przy okazji wielce żałuję, że nie jestem posiadaczem winyla. W CD mamy tylko małą namiastkę tego, co widać na okładce czarnej płyty.
Przyszła pora na danie główne, czyli zawartość. Pięć utworów, niespełna 45 minut, które na zawsze odmieniły muzykę rockową. Zaczyna się od mocnego, psychodelicznego „21st Century Schizoid Man”, tak rodził się hard rock! Ostra gitara, częste zmiany tempa, momentami muzyka ociera się o jazz, wiele uroku dodaje świetny, przetworzony wokal. Dalej mamy zupełny zwrot akcji. „I Talk to the Wind” to bardzo spokojna, nastrojowa ballada, w której „pierwsze skrzypce” gra… flet. Przewspaniały klimat. Kolejnym utworem jest bodaj najbardziej sztandarowe dzieło King Crimson, a nosi ono tytuł „Epitaph”. Tutaj z kolei mamy do czynienia z cudownymi partiami zagranymi na melotronie (czyli starszym bracie, a może nawet ojcu syntezatorów). Niesamowicie wzruszająca kompozycja. „Moonchild” to już zupełny odlot. Ponad 12 minut, z czego grubo ponad 3/4 to najprawdziwsza improwizacja. Wzbudza on największe kontrowersje pośród miłośników King Crimson, wiele osób twierdzi, że jest zbyt długi jednak nie zgadzam się z tym nawet w najmniejszym stopniu, uroczy odjazd przygotowujący słuchacza na wieńczący album „The Court of the Crimson King”. Prawdziwa perełka na zakończenie. Po tym utworze chce się jednego… włączyć „21st Century Schizoid Man” i od początku rozkoszować się muzyką.
Przyszedł więc czas na deser, a szef kuchni poleca dziś teksty, których autorem jest poeta Peter Sinfield. Nigdy nie słyszałem na żadnej innej płycie tak znakomitej warstwy lirycznej. Poruszamy się w tematyce dotyczącej zagłady świata czy sensu istnienia, a na koniec przenosimy się do piekła. Niesamowite jest to jak bardzo proroczy okazał się tekst do „21st Century Schizoid Man”, bo czy właśnie tak nie wygląda świat w XXI wieku? Jedyne i niepowtarzalne liryczne arcydzieło.
W tym roku mija 40 lat od premiery tego albumu, a nie stracił on ani trochę na sile. Rekapitulując to co wcześniej napisałem, „In the Court of the Crimson King” jest dziełem skończonym, absolutnie wybitnym, genialnym. Na całej płycie nie ma ani jednego słabego momentu, ba, nie ma nawet żadnego niepotrzebnego dźwięku. Niestety niedługo po wydaniu płyty zespół rozpadł się i nie było im dane nagrać kolejnego krążka w tym składzie.
Jeżeli szatan może być w muzyce to znajdziemy go właśnie na tym albumie. Nic więcej nie napiszę, bo wracam do słuchania krążka jednak z całego serca zachęcam do zagłębienia się w „Dwór Karmazynowego Króla”. Panowie Fripp, McDonald, Lake i Giles w towarzystwie Sinfielda i Godbera wznieśli się na szczyty artyzmu. Muzyczny majstersztyk!

Może przesadziłem ze słodzeniem, ale doprawdy nie potrafię inaczej. Serio, dla mnie jest to najlepsza płyta w historii i chyba nic już tego nie zmieni :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz