środa, 30 grudnia 2009

Podsumowanie podsumowania, czyli najlepsi 2009!

Jest 30 grudnia więc tak jak obiecałem, przyszła pora na ostateczne podsumowanie. Przez ostatnie dwa tygodnie zbierałem Wasze głosy w trzech kategoriach. Oto jak przestawiają się wyniki:

Koncert roku:
5. Warszawski koncert And So I Watch You From Afar i Maybeshewill (19.11.)
4. Eq aequo Air + We Fell to Earth (10.12. - Warszawa) oraz Radiohead (25.08. - Poznań)
3. Black Rebel Motorcycle Club (11.07. - Gdańsk)
2. Eagles of Death Metal (14.03. - Warszawa)
1. Nine Inch Nails (23.06. - Poznań)

W tej kategorii wszystko rozstrzygnęło bez większych problemów. NIN od samego początku zajęło fotel lidera, pozostałe zespoły też szybko zakorzeniły się na swoich miejscach. Jedynie Radiohead, które nie było moją propozycją, rzutem na taśmę dostało się do TOP 5.

Polska płyta roku:
5. Hey - Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!
4. Ten Typ Mes - Zamach na przeciętność
3. The Black Tapes - The Black Tapes
2. The Spouds - Serenity is Only a Brainwave
1. Tides from Nebula - Aura

Tutaj rywalizacja wyglądała najciekawiej. Najpierw na prowadzenie wysunęło się The Black Tapes, później w pogoń za nimi ruszyło Tides from Nebula. Kiedy wydawało się, że jest 'po ptokach' do walki włączyło się The Spouds, w pewnym momencie nawet wyprzedzili TFN, ci drudzy wrócili jednak na prowadzenie dosłownie w ostatniej chwili. Plus dla Heya, który wszedł na listę z Waszych propozycji.

Zagraniczna płyta roku:
5. Soulsavers - Broken
4. Kasabian - West Ryder Pauper Lunatic Asylum
3. Mastodon - Crack the Skye
2. The Dead Weather - Horehound
1. Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures

W walce o miano zagranicznej płyty roku Them Crooked Vultures mocno zaczęli i równie mocno zakończyli. O dalsze miejsca do ostatnich godzin toczyła się prawdziwa batalia.

A to już mój subiektywny wybór:
Koncert roku:
3. Eagles of Death Metal - to był doprawdy wyborny koncert wąsacza i spółki, czysty rock 'n' roll! Dodatkowym atutem był support w postaci belgijskiej młodzieży z The Black Box Revelation.
2. Black Rebel Motorcycle Club - mimo, że grali na kretyńskim festiwalu, na którym nie było ludzi, ze swojego zadania wywiązali się znakomicie. Pokazali polskim gwiazdkom, gdzie jest ich miejsce w szeregu, a niewielką grupkę swoich fanów wręcz oczarowali.
1. Nine Inch Nails - dla mnie Trent Reznor jest bogiem. Spotkanie z nim w Poznaniu było niezapomnianym przeżyciem. Przy BRMC napisałem, że oczarowali. Trent zrobił coś więcej. Dla mnie to były najpiękniejsze 2 godziny w tym roku!

Polska płyta roku:
3. The Black Tapes - The Black Tapes. Tak się powinno grać punk!
2. Tides from Nebula - Aura. Wspaniały, budowany skrupulatnie od początku do końca klimat + świetne kompozycje = debiut z klasą.
1. The Spouds - Serenity is Only a Brainwave. Dla mnie chłopaki tą EPką pozamiatali całą tegoroczną konkurencję. Postpunkowa uczta!

Zagraniczna płyta roku:
5. Soulsavers - Broken. Kapitalna mroczna muzyka + Mark Lanegan. Więcej pisać nie trzeba.
4. The Dead Weather - Horehound. Wreszcie polubiłem Jacka White'a. Ta supergrupa jest super.
3. Mastodon - Crack the Skye. Przez długi czas mój numer 1. Mastodon się zmienił, nagrał płytę w duchu progresywnego metalu. Palce lizać!
2. The Flaming Lips - Embryonic. Najbardziej chora pozycja tego roku. Każde przesłuchanie jest niezapomnianym przeżyciem.
1. Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures. Dawno żadnej płyty nie przesłuchałem tyle razy z tak wielką przyjemnością. Tu wszystko jest dobre!

Utwór roku:
Tę kategorię zostawiłem tylko dla siebie, bo w przypadku głosowania powstałby burdel, którego bym nie ogarnął. Sorry, jak ktoś chce podrzucić swoich faworytów to zapraszam do komentowania.

3. Them Crooked Vultures - Warsaw or the First Breath You Take After You Give Up. Któż inny wypuszcza takie improwizowane cuda?



2. Mastodon - The Czar. Genialny, epicki utwór. Solówki mogę słuchać na kolanach!


1. Pjus - Głośniej od bomb. Mistrzostwo świata!


Na koniec jeszcze nagrody specjalne.
Dla Rachael i The Spouds za kapitalny koncert w Hydrozagadce 22.12.
Dla Setting the Woods on Fire w kategorii najlepszy polski zespół koncertowy.

niedziela, 27 grudnia 2009

Muzyka kontrowersyjna

Co jakiś czas na scenie muzycznej pojawiają się artyści, którzy swoją sławę zawdzięczają w dużej mierze kontrowersyjnemu wizerunkowi, są też osoby łączące w bardzo przemyślany sposób dobre płyty z ciągłymi skandalami. Nie chcę w tym momencie oceniać kto jest po której stronie. Moim celem jest zwrócenie uwagi na elementy szokujące. W ostatnim czasie sporo zamieszania zrobiło się po premierze teledysku Rammstein do utworu Pussy. Obrazek ten, zdaniem wielu ludzi (w tym moim), jest po prostu krótkim filmikiem pornograficznym. Na skandalach swoją karierę buduje gwiazdka pop Lady Gaga, uwagę mediów bardziej przyciąga nieszablonowymi strojami czy zachowaniem scenicznym niż dobrą muzyką.
Kilka lat temu wielką aferą zakończyła się gala MTV, podczas której Madonna i Britney Spears zaczęły się całować.

W sieci bez większego problemu możemy znaleźć zestawienia najbardziej kontrowersyjnych piosenek czy teledysków w historii. W większości przewijają się tacy artyści jak wspomniana Madonna:

Prodigy (teledysku do Smack My Bitch Up nawet nie ma na YouTube):

The Prodigy on MUZU
Nine Inch Nails:

Marilyn Manson:

Aphex Twin:

Jeszcze kilka lat temu niekwestionowanym królem skandali wśród gwiazd największego formatu był Eminem, który w swoich singlowych kawałkach opluwał cały showbiznes.

Mieszane uczucia wywołują też przeróżne kapele metalowe, często posądzane o kontakty z diabłem, z jednej strony atakują słuchacza brutalnym brzmieniem, z drugiej ich image zdecydowanie zwraca uwagę. Pamiętacie słynny koncert Gorgoroth w krakowskim studiu telewizyjnym? Albo Angel of Death Slayera, który budzi kontrowersje po dziś dzień.

Przechodząc do sedna, chcę powiedzieć o pewnej płycie. Dziś, podczas swoich muzycznych poszukiwań trafiłem na rzecz specyficzną. Otóż mowa o austriackim projekcie Zero Kama.

Niby zwykłe połączenie tzw. muzyki rytualnej z ambientem. Album The Secret Eye of L.A.Y.L.A.H., z którym miałem przyjemność obcować nie jest, moim zdaniem, ani wybitny, ani zły. Ot taki poziom ciut powyżej średniej. To czemu o tym piszę? Co w tym szokującego? Ano nie powiedziałem wszystkiego. Muzyka zawarta na krążku została nagrana przy pomocy "nietypowych" instrumentów. Owe instrumenty stworzono z (co bardziej wrażliwych proszę o wyłączenie strony) ludzkich kości. Według informacji zawartych w książeczce, użyto ich tylko raz, podczas rejestrowania materiału na ten album w 1984 roku. Przyznam szczerze, iż miałem pewne opory przez wciśnięciem przycisku 'play'. Trochę się bałem tej muzyki, nie wiedziałem co mnie zaraz spotka. Przeżyłem, mam się dobrze, ale słuchając The Secret Eye of L.A.Y.L.A.H. czułem się dziwnie, momentami po plecach chodziły mi ciarki jak wyobrażałem sobie proces nagrywania, aż ciężko opisać to uczucie. W ramach ciekawostki chyba warto posłuchać, ale jak ktoś mi powie "jaram się" to zadzwonię do czubków ;)
Przemoc, propagowanie chorej ideologii czy cycki mogą się schować. Czymże są one przy Zero Kama?

sobota, 26 grudnia 2009

Fever Ray - Fever Ray


Fever Ray, solowy projekt wokalistki The Knife, Karin Dreijer Andersson, jest dla mnie jednym z najważniejszych odkryć kończącego się własnie roku. Pierwszy kontakt z płytą nie był dla mnie jakimś szczególnym przeżyciem. Nie odczułem nic, co zmusiłoby mnie do dalszego obcowania z tą muzyką. Postanowiłem dać pani Anrersson drugą szansę, zaprosiłem ją do bardziej intymnego kontaktu. Opłaciło się. Tym razem 50 minut spędzone z jej solowym dziełem było czymś wspaniałym.
Fever Ray to jeden z tych projektów "na noc", podobnie jak zrecenzowane niedawno We Fell to Earth. Zdecydowanie lepiej się wtedy sprawdza. A najciekawiej jest jeśli korzystamy ze słuchawek. Jaka to muzyka? Bardzo mroczna, posępna, ponura, wprowadza słuchacza w specyficzny klimat. Nie ma jednak nic za darmo. Wymaga skupienia od początku do końca. Wtedy przeżycia są piękniejsze, ale naprawdę warto, bo muzyka jest wręcz cudowna. Ambientowe, raczej minimalistyczne, a zarazem soczyste podkłady, oparte na elektronice idealnie komponują się z rewelacyjnym głosem Karin. Każdy z 10 utworów zawartych na krążku bezbłędnie pasuje do nastroju, w jaki wprowadza nas muzyka, każdy jest wyjątkowy. Łączą się ze sobą niczym puzzle. Sprawia to, że płyta jest niesamowicie spójna i zmusza do słuchania całości, a nie wybranych kawałków. I dobrze, bo takie rzeczy cenię najbardziej. Prawdę mówiąc słabych punktów nie odnotowałem.
Jestem zachwycony tym materiałem. Szczerze polecam wszystkim, którzy szukają w muzyce czegoś nietuzinkowego!

czwartek, 24 grudnia 2009

Nine Inch Nails żyje?

Było Wave Goodbye Tour, miała być dłuższa przerwa w działalności Nine Inch Nails, a dziś Trent Reznor opublikował następującą wiadomość na Facebooku:
"Happy holidays everyone and thank you for an exceptional year! Sorry I
haven't been around much lately, I've been working on not working for a couple of months, which for me is hard work. 2010 has a number of things planned including new material from nine inch nails and something else that isn't nine inch nails. I am in a state of rediscovery and reinvention that feels unfamiliar, unsure and exactly what I need.
(...)
See you and speak to you soon-
Trent"
Czyli jest dobrze! W 2010 będzie nowe Nine Inch Nails, co najmniej płyta, ale życzyłbym sobie również trasy zahaczającej o Polskę. Bardzo intrygujące jest też to coś innego. Nowy projekt? Może jakiś soundtrack? Pożyjemy, zobaczymy ;)

środa, 23 grudnia 2009

The Spouds i Rachael - Hydrozagadka 22.12.09

Cztery zespoły, kupa dobrej muzyki, w sam raz na odetchnięcie od panującej wszędzie świątecznej atmosfery, a także idealne zamknięcie koncertowego roku. Tak sobie wyobrażałem wtorkową wyprawę za Wisłę, do Hydrozagadki. Swoją drogą Hydro jest cały czas moim ulubionym underowym klubem w całej Warszawie. Za każdym razem, gdy się w nim pojawie, impreza jest wyborna. Teraz było podobnie, ale po kolei.
Najpierw na scenie pojawił się debiutant - Parisian Lark, nowy projekt dwóch członków The Spouds. Niestety... Przegapiłem prawie cały koncert, załapałem się na dwa ostatnie kawałki, a w skupieniu przesłuchałem tylko utworu zamykającego ich koncert. Na tej podstawie mogę powiedzieć, iż było całkiem spoko, fajny, dość mroczny klimat, ciekawy głos wokalistki, a basistka wyglądała dziwnie. Ona taka malutka, a bas wielki ;) Cóż, czekam na kolejny gig, gdzie być może uda mi się zobaczyć/usłyszeć całość.
Po Parisian Lark przyszła pora na Chasing the Sunshine, czyli jednoosobowy projekt Maćka Buźniaka. Bez bicia przyznaje się, że wczoraj zupełnie nie miałem ochoty na akustyczne granie, dlatego posłuchałem tylko moment i udałem się pogadać ze znajomymi. Może gdyby Maciek grał pierwszy miałbym więcej chęci na jego muzykę, która jest bądź co bądź dość ciekawa.
Później do akcji wkroczyli panowie z Rachael. Wiadomo, będzie raczej nieobiektywnie, ale trudno. Dla mnie zagrali przerewelacyjnie! Dużo psychodelii, olbrzymie ilości improwizacji. Patrząc na reakcje publiczności to oni byli gwiazdą wieczoru. Zagrali dość przekrojowy set, w którym rzeczy starsze mieszały się ze świeżynkami. Było porywające Asian Girl, stale mylące publiczność All You Need is Lead, w którym bardzo brakowało Olgi. Widziałem, że stoi pod sceną, liczyłem na chociaż jeden kawałek z nią w roli wokalistki. I się nie przeliczyłem. Zaśpiewała w uroczo pojebanym najnowszym dziecku Rachael - Watchsick. Jednak najjaśniejszymi punktami koncertu były punkowy You're Like a High z obłędnym krzykiem Mike'a w refrenach oraz prawdziwa bomba - Kitchen Knife. Nie grali tego kawałka od bardzo dawna, a szkoda, bo to jeden z moich faworytów z wczesnorejczelowych występów. Dlaczego? Bo wbija się w głowę, a chłopaki zawsze niesamowicie rozciągali ten utwór wspaniałymi improwizacjami. Nie inaczej było teraz. Miałem wrażenie, że trwał z 10 minut, a wczoraj miałem jakąś rewelacyjną orientacje czasową ;) Gdy zeszli ze sceny publiczność zmusiła ich do dalszego grania. Wrócili, zagrali swój standardowy zamykacz koncertów, czyli niszczący energią As Pretty as the Drugs. Rewelacja! Jedynym mankamentem było nagłośnienie wokalu, fatalnie było słychać Mike'a.
Dla mnie najlepszy koncert Rachael jaki w życiu widziałem!
Na koniec zaprezentowali się The Spouds. Bardzo fajnie zagrali. 100 razy lepiej niż miesiąc temu w CDQ. Już zaczynające gig Running with Scissors pozamiatało. Potem odrobinę spuścili z tonu. Tym razem nie było problemu z wokalem, Kubę było słychać doskonale, w zamian akustyk postanowił przywalić basem. Podobnie jak Rachael, zagrali mieszankę starych i nowych utworów. Wczoraj jakoś zdecydowanie bardziej podobały mi się kawałki z Serenity is Only a Brainwave. Znów miałem podobne odczucia jak ostatnim razem w CDQ. Chłopaki się rozkręcają z utworu na utwór, z każdą minutą koncertu grają coraz lepiej. Ostatnim numerem zniszczyli doszczętnie. Szkoda, że ludzie od razu się rozeszli i nie było żadnego bisu.
100 punktów dla Romanoskiego za kolorową dresową bluzę!

Mimo świetnego koncertu The Spouds, gwiazdą wieczoru byli Rachael. Parisian Lark należy koniecznie obadać, a Chasing the Sunshine powinno się słuchać w innym towarzystwie. Tyle ode mnie, bez odbioru ;)

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Oddolna inicjatywa a koncerny...

Kończy się pierwsza dekada XXI wieku. Tzw. mainstream muzyczny jest zdominowany przez wielkie koncerny. Media takie jak przede wszystkim internet oraz radio, a także prasa i w coraz mniejszym stopniu telewizja usilnie promują wszelkie duże przedsięwzięcia najważniejszych wytwórni płytowych. Ogłupianie społeczeństwa powoli sięga zenitu. Środki masowego przekazu mają coraz większy wpływ na preferencje muzyczne zwykłych ludzi. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby wykonawcy promowani w ten sposób przekazywali jakieś wartości. Jak wygląda rzeczywistość każdy widzi. Idą święta i doskonale obrazują to różne zestawienia sprzedaży płyt. Spójrzmy na polską listę OLiS. Na samym szczycie Andrea Bocelli - My Christmas, dalej Sting - If on a Winter's Night, składaki It's Christmas. All Your Favorite Christmas Songs i Idą święta 3. Pierwsze cztery miejsca dla piosenek świątecznych? Ktoś to kupił, bo mu się podobały? Możliwe. A ile osób kupiło, ponieważ to takie fajne, modne i w ogóle wypada nabyć skoro zbliżają się święta?
Przenieśmy się teraz do Wielkiej Brytanii. Sytuacja jest analogiczna. Może na najwyższych miejscach listy nie ma kolęd czy innych płyt związanych z okresem końca roku, ale nie zmienia to faktu, że 99% kawałków z UK Singles Chart to sztuczny wytwór wielkich koncernów. Jednak w ubiegłym tygodniu brytyjscy fani muzyki zrobili coś pięknego, chylę im za to czoła. Na Facebooku założyli grupę RAGE AGAINST THE MACHINE FOR CHRISTMAS NO.1. Jej celem było nakłonienie innych ludzi do zbojkotowania singla zwycięzcy programu X-Factor (coś w stylu naszego Mam Talent) i nabycia utworu Killing in the Name. Bardzo szybko zebrali zwolenników wśród zwykłych ludzi jak i znanych muzyków (akcję poprarli m. in. Tom Morello - zapowiedział, że jeśli kawałek RATM znajdzie się na pierwszym miejscu zagrają darmowy koncert, Dave Grohl czy Paul McCartney). Aktualnie do grupy należy już prawie milion osób! Prawdę mówiąc dość sceptycznie podchodziłem do tego pomysłu, wydawało mi się, iż Brytyjczycy porywają się z motyką na słońce. Ku mojej uciesze, dziś okazało się, że byłem w błędzie. Killing in the Name wylądowało na pierwszym miejscu listy. Fani kupili... PÓŁ MILIONA singli, w ten sposób RATM znalazło się w zestawieniu przed zwycięzcą X-Factor Joe McElderrym. Brawo! Pomysłodawcami akcji są Jon i Trace Morter, im należą się szczególne gratulacje, choć nie sposób zapomnieć o setkach tysięcy ludzi, którzy kochają muzykę. Jak widać nawet w obecnych czasach oddolna inicjatywa ma jakieś szanse w starciu z wielką machiną przemysłu muzycznego. Szkoda, że to tylko jednorazowa akcja. Jak wiadomo jedna jaskółka wiosny nie czyni...
Na koniec chciałbym sobie pozwolić na małą dygresję. W Wielkiej Brytanii żyje około 60 milionów ludzi, w Polsce, jak każdy wie, koło 40 mln. Różnica nie jest wielka. Niech ktoś mi wytłumaczy dlaczego u Angoli w ciągu tygodnia jeden wykonawca sprzedaje 500,000 kopii singla, a u nas zazwyczaj nikt nie zbliża się nawet do 100,000 egzemplarzy albumu (Nie! Nie w ciągu tygodnia. Chodzi mi o długoterminową sprzedaż)?! Czyżby iTunes był aż taką potęgą?

To co, słuchamy Killing in the Name?;)



Post nr 100! Życzę sobie kolejnych setek ;)

niedziela, 20 grudnia 2009

Warsaw Calling poleca!


Rachael i The Spouds wracają do boju! Zespoły te wystąpią w towarzystwie jednoosobowego projektu Chasing the Sunshine i debiutującego na scenie Parisian Lark. Koncert odbędzie się we wtorek 22 grudnia w stołecznym klubie Hydrozagadka przy ul. 11 Listopada.

Wjazd: 8 zł.

Planowane godziny koncertów:
20 - Parisian Lark
20.40 - Chasing The Sunshine
21.20 - Rachael
22 - The Spouds

Cóż, jest to chyba ostatnia okazja, żeby poszaleć przed świętami ;)

sobota, 19 grudnia 2009

We Fell to Earth - We Fell to Earth


Już od kilku dni zbieram się do napisania recenzji tego materiału. Nie sądziłem, że będzie to tak trudne.
Pierwszy kontakt z tą płytą był jak strzał między oczy od Pudziana. Po prostu powaliła mnie. Później spotkałem się z zespołem na koncercie, występowali w roli supportu Air, o czym już zresztą pisałem. Od tego czasu udało mi się przesłuchać ich krążek kilkanaście razy. Myślałem, że może się znudzi, przeje, ale nic z tych rzeczy. Intryguje coraz bardziej.
W ogóle warto zauważyć, że We Fell to Earth jest kolaboracją nietypową. Richard File, gość od elektroniki, spotyka Wendy Rae Fowler, żyjącą bardziej w klimacie pustyni. I to TEJ słynnej pustyni w Palm Desert, z której wywodzi się Kyuss, na której powstało dziesięć części The Desert Sessions. Idealnie się dopasowali. Ich debiutanckie wydawnictwo, zatytułowane po prostu We Fell to Earth, mimo że jest stosunkowo krótkie, niszczy doszczętnie.
Całość opiera się na elektronice. Elektronice przesiąkniętej kwasem, uzupełnionej narkotycznymi wokalami zarówno Richarda jak i Wendy. Jest bardzo psychodelicznie, tripowo, hipnotyzująco. Dostajemy muzykę przestrzenną, słychać w niej echa pustyni. Za zupełny bezsens uważam wyróżnianie jakiegokolwiek utworu. Całość łyka się bez najmniejszego problemu.
Mam tylko jedną uwagę. To nie jest materiał do słuchania o każdej porze dnia. Należy to robić wieczorem lub w nocy. Oto mój przepis na tę płytę:
Poczekajcie aż się zrobi ciemno. Wrzućcie album na swój odtwarzacz mp3 i wyjdźcie z domu. Skierujcie się do parku, lasu, nad rzekę, jezioro albo jakiekolwiek inne miejsce. Ważne aby mieć kontakt z przyrodą, wyrwać się od zgiełku miasta. Włóżcie słuchawki w uszy. Możecie sobie usiąść na ławce/trawie lub spacerować. To już od was zależy. WAŻNE! Skupcie się tylko i wyłącznie na muzyce, nie myślcie o niczym innym. Gwarantuje, że przeżyjecie wyjątkowe 40 minut. Ta płyta działa jak narkotyk! Wywołuje chore jazdy w głowie i uzależnia.
Dla mnie jest to odkrycie roku. Sprawdźcie koniecznie!

EDIT: W Sovereign na instrumentach perkusyjnych gra Dave Catching!

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Podsumowanie roku 2009


Spadł śnieg, a to jest znak, że zbliża się koniec roku. Chcąc nie chcąc okres ten wiąże się z różnego rodzaju podsumowaniami, rekapitulacjami, rankingami. To samo znajdziecie również u tutaj, ale z drobnymi zmianami. Oczywiście mam swoich faworytów do miana płyty, koncertu roku, ale chciałbym, żebyście Wy, Czytelnicy, również wzięli udział w zabawie jaką jest owe podsumowanie. Dlatego na samej górze zamieszczam 3 ankiety. Wybierać możecie zagraniczną płytę roku, polską płytę roku i koncert roku. Informacje w tejże ankiecie będę zbierał do 30 grudnia do godziny 12. Z zebranych danych przygotuję Wasz ranking i opublikuję go na blogu zaraz obok własnego podsumowania. Jeszcze parę słów o zasadach. Pierwsze 5 okienek w każdej ankiecie to moje propozycje, jednak zostawiam jedno pole puste. W to pole każdy może wpisać swoją propozycję. Każda osoba może oddać po jednym głosie w każdej kategorii. Miłej zabawy ;)

Ps. Głosy będące ewidentnymi żartami z miejsca odpadają!

niedziela, 13 grudnia 2009

Grabek - Dobra Karma 12.12.09

Moje pierwsze spotkanie z Grabkiem było dość przypadkowe, a wyszedłem z niego zachwycony. Tym razem na koncert wybierałem się z pewnymi oczekiwaniami. Czy zostały one spełnione?

Lokalizacja:
Dobra Karma. Dawno nie miałem okazji tam zajrzeć. Ostatni raz odwiedziłem ten lokal podczas koncertu... Grabka, ponad pół roku temu. Wiele się w tym czasie zmieniło. Orientalne wnętrze, zamiast ogródka coś jakby namiot. Bardzo mi się spodobało. Choć są pewne mankamenty tegoż rozwiązania. Mimo ogrzewania pizgało niemiłosiernie... Szkoda, bo z chęcią bym tam wpadał częściej. W środku klub wielkością nie powala więc na dobrą sprawę większość gości jest zmuszona do siedzenia w owym namiocie.

Tym razem nie wspomnę nic o okolicznościach przybycia do Dobrej Karmy, ale wiem, że w komentarzach moja osoba zostanie brutalnie zaatakowana w związku z tą kwestią. Czemu? Sprawdźcie później ;)

Sam koncert Grabka zaczął się kilka minut po 21. Pierwszy kawałek udało mi się przegapić, bo kończyłem papierosa. Później jednak zameldowałem się pod sceną i poczułem rozczarowanie. Nie było wizualizacji, które przy poprzednim występie Wojtka zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Mówi się trudno. W końcu nie one są najważniejsze, na koncert przyszedłem głównie dla muzyki. A ta była cudowna. Wielu artystów potrafi w jakiś sposób zahipnotyzować słuchaczy, ale to co wczoraj zrobił Grabek było niesamowite. Od początku do końca stałem bez ruchu, wpadłem w trans, z którego nic nie było w stania mnie wyrwać. Nawet gadanie ludzi przechodzących co chwilę obok mnie, chociaż muszę przyznać, że mocno mnie irytowało. Bo po jaką cholerę stawali i zamiast słuchać gadali?
A co pokazał Wojtek? Mieszankę utworów z EPki mono3some i nowości przygotowanych na planowane długogrające wydawnictwo. Najpierw może powiem o starych numerach. Szczególnie podobały mi się zagrane pod koniec Birch i Indian Summer. W nieco zmienionych, chyba jeszcze fajniejszych niż w oryginale, wersjach. Dobrze wypadło też A Soul Around zawierające cytaty powieści Pepperpot. A nowe rzeczy? Rewelacyjne! Nie jestem w stanie rzucać tytułami, bo po prostu ich nie znam, ale jest w nich pełno uroku. Cały czas są to ambientowe dźwięki, doprawione skrzypcami. Najważniejszą zmianą jest wokal. Tego wcześniej nie było. Artysta zaczął śpiewać i muszę przyznać, że radzi sobie nieźle. Zresztą pozwoliłem sobie nagrać jeden z tych utworów. Sprawdźcie sami:

Najlepsze jednak przed nami. Totalnie zmiótł mnie z powierzchni ziemi numer zatytułowany Difference Except, wykonany w duecie Dagą Gregorowicz. Kapitalny muzycznie, jeszcze lepiej zaśpiewany. Magia!
Ma koniec trochę z innej beczki. Zauważyłem, że Wojtek sprawia wrażenie bardziej wyluzowanego. Garnitur zamienił na koszulkę Toola, na scenie pozwala sobie na trochę więcej ruchu, a żartobliwe wykonania Przybieżeli do Betlejem przed bisem spowodowało, że na twarzach wszystkich widzów pojawił się wielki uśmiech. Brawo!

Podsumowanie: Grabek zagrał grubo ponad godzinę, a ten czas minął mi jakby to było góra 10 minut. Żaden inny polski artysta nie potrafi stworzyć podczas koncertu takiego klimatu. Mimo braku wizuali, muzyka obroniła się na piątkę. Cudo.

sobota, 12 grudnia 2009

1500m2 do wynajęcia

Miałem prosty plan na piątkowy wieczór. Posiedzieć spokojnie w domu i obejrzeć trochę mordobicia w telewizji. Jednak zadzwonił telefon i usłyszałem mniej więcej takie słowa: "dawaj idziemy do 1500m2, zobaczymy wreszcie ten klub". Bez namysłu powiedziałem "ok". Okazało się, że to był dobry wybór. Gdybym został w domu pewnie tylko bym się wkurwił po 44 sekundowej walce, a tak wreszcie nadarzyła się okazja do sprawdzenia powiślańskiego klubu.
Lokal znajduje się u zbiegu Solca i Ludnej. O ile mnie pamięć nie myli jeszcze jakiś czas temu w tym budynku mieściły się zakłady kartograficzne czy coś podobnego. Jak ktoś uważnie czytuje tego bloga to wie, iż dla mnie jest to wymarzona miejscówka. 1500m2 jest oddalone o jakieś 100 metrów od mojego bloku. Już bliżej chyba się nie da ;)
Na miejscu byliśmy około 21. Nasze pierwsze spotkanie z klubem zaczęliśmy od zwiedzania. Dosłownie.
Przeszliśmy przez bramę, podwóreczko i stanęliśmy w pierwszym pomieszczeniu, z którego droga była prosta. W prawo albo w lewo. Ruszyliśmy w prawo. Najpierw duża sala ze sceną i barem. Już nam się podobało. Wnętrze underowe, klimatyczne. Dalej trafiliśmy do kilku mniejszych pomieszczeń z krzesełkami i stolikami. Do tego momentu nazwałbym 1500m2 nową, dużą Jadłodajnią. Po dokładnym wybadaniu prawej strony wróciliśmy do punktu wyjścia i ruszyliśmy w lewo. Najpierw szatnia. Widzieliście teledysk Pjusa do kawałka Nie mówię szeptem? Właśnie tam został nakręcony jego fragment.

Później pojawił się dylemat, bo doszliśmy do rozwidlenia. Po prawej wystawa zdjęć. Przed nami wielka sala, na której stały jakieś trybuny. Po lewej znaleźliśmy najciekawsze miejsce w całym klubie. Podłużne ciemne pomieszczenie, można było z niego trafić do małych salek, w których wyświetlano filmy. Niesamowity klimat. Zgodnie stwierdziliśmy, że ostatnie, oświetlone na czerwono pomieszczenie idealnie pasuje do ambientu. Ale tego ambientu nam zabrakło. Nigdzie, poza salą z barem i sceną, nie było muzyki. Błąd. Ten klub ma na tyle dużo zakamarków, że wszędzie mogłaby lecieć różna muzyka. Szkoda, że tak nie jest...
Przez kilka pierwszych minut po zwiedzaniu nasze rozmowy dotyczyły tylko i wyłącznie 1500m2 i wyglądały tak: "o kurwa, ale zajebiście", "jaram się tą miejscówką", "będziemy tu wpadać częściej", "mistrzostwo świata".
Nie ma jednak róży bez kolców. Znaleźliśmy też dwa dość duże minusy. Po pierwsze cena piwa oraz jego smak. 9 zł za szczocha, który nawet kolorem piwska nie przypominał. Znaczne przegięcie! Po drugie akustyka. Niestety fatalna, ja tam prawie nic nie słyszałem, nie rozumiałem.
Ogólne wrażenie - bardzo pozytywne. Normalnie klub jak z jakiegoś filmu wyrwany, nijak nie pasujący do tego co do tej pory w Warszawie widziałem. Super ;)

piątek, 11 grudnia 2009

Air - Arena Ursynów 10.12.09

Nie śmiem nazywać się znawcą Air. Do wczoraj nie mogłem też powiedzieć, że jestem ich fanem. Na koncert trafiłem przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności, gdyby nie choroba Moniki z Sunday at Devil Dirt pewnie bym wcale tam nie poszedł.
Lokalizacja: Arena Ursynów. Zadupie strasznie, hala stoi przy samym lesie kabackim. Wnętrze wygląda przyzwoicie, w końcu to stosunkowo nowy obiekt. Sala, w której odbywał się koncert wyglądała porządnie i sprawiała wrażenie naprawdę sporej.
Frekwencja: Średnia. Pustek nie było, ale bez przepychania udało mi się stanąć dość blisko sceny.

Koncert nr 1 - We Fell to Earth
W środę (9.12) wieczorem dowiedziałem się, że będzie mi dane zobaczyć Air. Od razu postanowiłem sprawdzić support. Skład We Fell to Earth jest imponujący. Z jednej strony Richard File, było członek UNKLE, z drugiej Wendy Rae Fowler, która współpracowała z takimi artystami jak Mark Lanegan czy Eagles of Death Metal. Z płyty bardzo mi się spodobali.
Ich koncert zaczął się bardzo punktualnie, bo na scenie pojawili się równo o 20. Zagrali 6 utworów i po 30 minutach zeszli. Ale co ty były za utwory! Oczarowali mnie od pierwszych dźwięków i trzymali w napięciu do samego końca. W ich muzyce jest bardzo dużo przestrzeni, tripowego, hipnotyzującego klimatu. Okazało się, że Richard na żywo wypada świetnie, Wendy czarowała swoim głosem i grała na basie, a za bębnami zasiadł Mike Kelly. Jego perkusja naszpikowana elektroniką perkusja zabrzmiała wybornie. Po koncercie stanęliśmy ze znajomymi i nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Zastanawialiśmy się tylko czy Air będą w stanie przeskoczyć tak wysoko postawioną poprzeczkę.
Kupiłem płytę We Fell to Earth i jestem zachwycony. Jaram się nią niesamowicie ;)

Koncert nr 2 - Air

Jak już napisałem nie jestem znawcą Air, acz oczekiwałem dobrego koncertu. Po kilku pierwszych kawałkach miałem wrażenie, że najlepsze muzyczne doznania mam już za sobą. Do the Joy i Love z ostatniego krążka Francuzów wypadły nijako. Zacząłem powątpiewać i zerkać na zegarek. Jednak panowie rozkręcali się z utworu na utwór. Dla mnie ten gig zaczął się na dobre po mniej więcej 30 minutach. Muzyka stawała się coraz ciekawsza, coraz bardziej klimatyczna. Apogeum zajebistości było rewelacyjne Kelly Watch the Stars z Moon Safari, w którym muzyka idealnie połączyła się z grą świateł. Niestety tym kawałkiem skończyli zasadniczą część setu. Bisy zaczęli od przeciętnego Heaven's Light z Love 2. Później wrócili do swojej najlepszej płyty i zaprezentowali najpierw Sexy Boy, a potem La Femme d'Argent. Ten ostatni pozamiatał wszystko - najlepszy moment koncertu!
Można mieć zastrzeżenia do dźwięku, który odbijał się od tylnej ściany sali i denerwował głównie w tych cichych fragmentach, można narzekać na światła, które tak naprawdę tylko w dwóch utworach były dobre, ale w ogólnym rozrachunku koncert wypadł znakomicie.
EDIT: Air zagrali ledwie godzinę i 15 minut - za krótko...

Podsumowanie: Cieszę się, że w ten czwartkowy wieczór trafiłem do Areny Ursynów. Dzięki temu mogłem obcować z przepiękną muzyką w wykonaniu zarówno We Fell to Earth jak i Air. Oceniając już trochę na chłodno, to jednak ci pierwsi zrobili na mnie większe wrażenie, choć nie sposób nie docenić występu Francuzów. Mówiąc krótko: było świetnie :)

środa, 9 grudnia 2009

Sonisphere Festival

Wstałem przed chwilą z łóżka, przystąpiłem do rytualnego sprawdzenia onetu i... własnym oczom nie wierzę. 16 czerwca roku 2010, na warszawskim lotnisku Bemowo odbędzie się Sonisphere Festival. Nazwa festiwalu mi nic nie mówi, ale zespoły, które tam wystapią już mnie przekonują. Właściwie jeden z nich (żeby nie było niedomówień - znam wszystkie ;).
Metallica - Widziałem ich w zeszłym roku, koncert był fajny i w sumie nie mam jakiejś wielkiej potrzeby pójścia na kolejny występ tegoż zespołu. Jednak jakby nie patrzeć - legenda.
Slayer - Nowa płyta mnie nie powaliła, choć zawsze chciałem zobaczyć jak Tom Araya gniewnie wykrzykuje słowa "Auschwitz, the meaning of pain. The way that I want you to die". Nigdy nie było mi po drodze z koncertami Slayera w Polsce. Teraz będzie świetna okazja.
Anthrax - Ten zespół mi zupełnie wisi ;)
Mastodon - O KURWA! Strzał w dziesiątkę. Wczoraj myślałem sobie jaki zespół chciałbym zobaczyć w najbliższym czasie. Wyszło, że Mastodon jest w czołówce. Po tak wspaniałej płycie jaką jest Crack the Skye, kapela z Atlanty stała się z miejsca jednym z najważniejszych przedstawicieli współczesnego metalu. Chociaż wolałbym ich samodzielny koncert np. w Stodole, bo tutaj, znając życie, zagrają w środku dnia przy mocno świecącym słońcu. Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Behemoth - Kolejne wielkie wyróżnienie dla polskiego zespołu. Przy okazji tego festiwalu chętnie posłucham.

Bilety: 198, 400 i 880 zł (VIP). Te pierwsze znośne, reszta - hardkor!

Brakuje tylko Megadeth (HEHE).

Ps. Recenzja Them Crooked Vultures, którą można przeczytać na onecie ssie! Lepiej sprawdzcie moją albo Mike'a.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Dziwny dzień

W sobotę udało mi się lekko przeziębić więc niedzielę spędziłem w domu. Przez niemal cały dzień poszukiwałem muzyki, na którą mam ochotę. Zupełnie mi to nie wychodziło. Dopiero po 18, podczas audycji Sunday at Devil Dirt coś drgnęło. Rozkręciła się cała karuzela z nową muzyką. Chciałbym więc polecić kilka ciekawszych pozycji z całego natłoku świeżo poznanych dźwięków.
1. The Shadows of Knight

Monika i Mike puścili w audycji utwór The Behemoth. Garażowy rock ze wspaniałymi orientalnymi motywami! Od razu sprawdziłem dwie płyty grupy: Gloria i Back Door Men. Obie wydane w drugiej połowie lat 60. Na mnie większe wrażenie zrobiła ta druga. Zdecydowanie polecam!
2. Marbles

Kolejna rzecz wychwycona podczas Sunday at Devil Dirt. Portugalski stoner. Ciężki, zadziorny, a zarazem przebojowy. Zespół istnieje już prawie 15 lat, ale wydał dopiero jedną EPkę, na której znajdziemy 4 kawałki.
Pora na pierwszą niespodziankę. Materiał można pobrać z sieci zupełnie legalnie.
http://www.mediafire.com/?gk4yiliud4y
3. The New Regime

To już odkrycie własne. Wchodzę sobie na nin.com, patrzę, a tam znów jest jakaś płyta do pobrania za frajer. Tym razem nie chodzi o Nine Inch Nails, ale o solowy projekt ostatniego z perkusistów grupy - Ilana Rubina.
Album Coup może nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia, jednak piszę o nim, bo ten 21 letni chłopak ma talent! Sam zagrał na wszystkich instrumentach (bębnach, gitarach, basie, perkusji, klawiszach) i zaśpiewał. Polecam przede wszystkim utwory Time Erase i Tap Dancing in a Minefield. Warto obserować poczynania Ilana, bo czuję, że może on jeszcze nas zaskoczyć.
Aby ściągnąć krążek wystarczy zajrzeć tu, podać swojego maila i zaczekać na wiadomość zwrotną z linkiem do płyty.
4. Hello=Fire

Na informacje o tym projekcie trafiłem już ze 2 tygodnie temu, ale dopiero teraz nadarzyła się okazja do napisania o nim kilku słów. Otóż Hello=Fire to... Dean Fertita. Ten sam, który gra z The Dead Weather i QOTSA. Tutaj raczy nas swoim solowym albumem utrzymanym w klimacie psychodelicznego popu. Nie porywa tak jak macierzyste kapele, acz słucha się tego bardzo przyjemnie.
5. Error

Tutaj sytuacja jest ciekawa. Słuchałem kiedyś jednej z części składanki Punk-o-Rama, wydawanej co roku przez Epitaph. Znajdował się na niej utwór Error zatytułowany Burn in Hell. Utrzymany w electro-punkowej stylistyce kawałek, zwalił mnie z nóg. I tak od lat 5 szukałem cholernej EPki tegoż zespołu. Google skutecznie utrudniało znalezienie czegoś, co nazywa się Error, a w sklepie ze świecą można szukać takich wydawnictw. Wczoraj jednak, Mike podesłał mi link do pewnego bloga, przeglądam i jest! Już nie robi takiego wrażenia jak kilka lat temu, ale czuję olbrzymią satysfakcję, że wreszcie posłuchałem materiału tej supergrupy. Tak jest, supergrupy. W skład kapeli wchodzą Atticus Ross - współpracownik Trenta Reznora, Brett Gurewitz - gitarzysta punkowego Bad Religion oraz Greg Puciato - wokalista The Dillinger Escape Plan. Ciekawa mieszanka.
Adresu bloga nie zdradzę. Niech zostanie on moją tajemnicą ;)
6. Nine Inch Nails

Żadna to nowość, zespół już od kilku miesięcy nie istnieje, ale w sieci pojawiło się coś ciekawego. Bootleg zawierający wszystkie zagrane podczas pożegnalnej trasy utwory. Jest ich 90 (sic!), autor wybrał tylko te w najlepszej jakości. Niektóre numery się powtarzają, ale ich ilość cały czas robi wrażenie. Która kapela gra tyle różnych kompozycji podczas jednego tournée? Ponad 7 godzin przyjemności! Prawdziwa gratka dla fanów.
Bootleg do pobrania stąd.

Dziwny to był dzień. Dawno nie odkryłem tylu ciekawych rzeczy w ciągu zaledwie kilku godzin. Teraz idę przeszukiwać najgłębsze zakamarki wspomnianego bloga, aby raczyć was, drodzy czytelnicy, kolejnymi porcjami ciekawych dźwięków :)

czwartek, 3 grudnia 2009

Historia pewnej płyty...

Mniej więcej 12 miesięcy temu kupiłem sobie kilka krążków. Przy nowych nabytkach zazwyczaj działam wg następującego planu. Siadam wygodnie, zrywam folię, przeglądam książeczkę, a dopiero później przystępuje do premierowego odsłuchu... Tak też zrobiłem z większością. Przy jednej z płyt moje obcowanie z nią skończyło się na trzecim kroku. Wylądowała w tajnej szufladzie wypełnionej szczelnie całym moim dobytkiem tj. albumami, słuchawkami, odtwarzaczami mp3. Na jakiś czas zapomniałem o niej. Często zdarzało się, że zaglądałem do owej szuflady w poszukiwaniu czegoś ciekawego, czegoś na co mam ochotę w danej chwili. Dziwnym trafem zawsze wybierałem coś innego. Albo jeszcze lepiej. Miałem już TĘ płytę w rękach lecz COŚ zmuszało mnie do zmiany decyzji. Wewnętrzny głos mówił mi: "Nie! Weź drugi album tego artysty.". Słuchałem tych podpowiedzi. Nie miałem wyboru. Co jakiś czas trafiałem w necie na pochlebne opinie o moim nieodsłuchanym nabytku, ze wszystkich stron docierały do mnie pozytywne recenzje tegoż materiału. Nawet od ludzi w żaden sposób nie związanych z gatunkiem reprezentowanym przez wykonawcę. Bywały momenty, w których byłem bliski wciśnięcia play w wieży, ale tego nie zrobiłem...
Zwrot nastąpił przedwczoraj w nocy. Mam pewien nawyk, bardzo fajny. Zawsze do snu włączam sobie jakąś muzykę, bez przyjemnych dźwięków płynących z głośników po prostu nie mogę wpaść w objęcia Morfeusza. Owej nocy sytuacja wyglądała analogicznie. Puściłem sobie moją ukochaną 27 Eldoki. Powoli zacząłem odpływać, gdy poczułem dziwne ukłucie i usłyszałem wewnętrzny głos: "wstań, odpal TEN album". Zerwałem się, po omacku dopadłem do mojej szuflady. Zapaliłem małą lampkę, wyszukałem interesującego mnie pudełka, zapakowałem krążek do wieży. Wróciłem do łóżka i wcisnąłem na pilocie play. Po przesłuchaniu kilka kawałków zasnąłem...
Rano pamiętałem jednak, że muzyka zrobiła na mnie spore wrażenie. W skupieniu przystąpiłem do czwartego kroku postępowania z nowymi płytami. Po przeszło 70 minutach zacząłem się zastanawiać. Bardziej nad swoim zachowaniem niż zawartością krążka. Nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie czemu przez tyle czasu, okrągły rok, nie chciałem poświęcić godzinki z małym okładem na obcowanie z tym albumem.
Teraz sytuacja się zmieniła. Dwa dni mi wystarczyły, żeby przesłuchać go kilkakrotnie. Jestem zachwycony zarówno jego warstwą muzyczną jak i liryczną.
Co to za płyta? Eldo - Człowiek, który chciał ukraść alfabet. Głębokie, refleksyjne, przemyślane teksty, typowe dla Eldoki w połączeniu z cudownymi chilloutowymi bitami stworzonymi przez Bitnix wprost powaliły mnie na podłogę...
Ps. Z ciekawości zerknąłem jeszcze raz do szuflady, musiałem sprawdzić czy nie ma tam przypadkiem innego albumu, który "zostawiłem na później". Nie ma...

wtorek, 1 grudnia 2009

Pjus - Life After Deaf


Debiutancka solowa płyta warszawskiego rapera, członka 2Cztery7, została nagrana po długiej walce stoczonej z ciężką chorobą. Pjus jest głuchy, słyszy tylko dzięki implantom. Nie dość, że jest ewenementem na skalę światową to jeszcze tworzy muzykę.
W singlowym kawałku Nie mówię szeptem Karol, bo tak ma imię raper, mówi otwarcie:
„Możesz być znużony tekstami na tej płycie lub rzygać już odmianą czasownika słyszeć”. Trudno nie przyznać mu racji. Album jest monotematyczny, ale tego spodziewał się chyba każdy, kto śledzi jego karierę. Choroba z pewnością wywarła olbrzymi wpływ na życie Pjusa.
Life After Deaf to krążek bardzo nierówny. Dobre numery przeplatają się ze słabymi i, niestety, nawet fatalnymi. Zacznę od tych lepszych. Na uwagę zasługuje przede wszystkim Głośniej od bomb. Utwór poświęcony głuchoniemym, którzy walczyli w Powstaniu Warszawskim. Rewelacyjny, recytowany tekst i niebanalny podkład zmuszają słuchacza to pełnego skupienia. Pozytywnie wyróżnia się też Takie buty, opowieść o historii choroby Karola. Przyzwoicie wypadają kawałki z gośćmi, szczególnie Wybieram spokój z Vieniem i Pelsonem (Molesta) oraz Z krwi i kości (2Cztery7) okraszony rewelacyjnym bitem, choć dla mnie te featuringi są lepsze od zwrotek Pjusa. Na drugim biegunie (tym złym) również znajdziemy kilka numerów. Kiepsko wygląda Dinozaur, zupełnie nie podchodzą mi kwadratowe rymy w refrenach, acz bit jest niczego sobie. Do dobrych utworów nie mogę też zaliczyć Scarhead, gdzie Karol zaczyna przeginać w warstwie lirycznej. To nie koniec. Najgorszy na płycie jest Fanatyk. Tekst mnie po prostu zażenował, szczególnie cytat z jakiegoś oiowego kawałka: „czerwone skurwysyny, znowu chcą dojść do władzy, czerwone skurwysyny, nie głosuj nigdy na nich, czerwone skurwysyny, zdrajcy naszego kraju, czerwone skurwysyny, patriotów dziś udają”. Może pora zapisać się do ONRu?
Pjus nigdy nie powalał techniką, daleko mu do Mesa czy Ostrego, jego największą bronią były teksty. Tutaj z tej broni korzysta zaledwie połowicznie. Niektóre z wersów są bardzo trafne, duża część przyzwoita, ale zdarzają się i liryczne koszmarki (wspomniany refren Dinozaura czy Scarhead). Ciekawym pomysłem jest wykorzystanie wielu cytatów z ostatniwgo krążka 2Cztery7.
Nie jest to płyta wybitna. Przesłuchać trzeba, a jarać się niekoniecznie.

A w sobotni wieczór pójdziemy do...



Wszelkie komentarze są zbędne :D