wtorek, 10 sierpnia 2010

Off Festival 6-8.08.2010 Katowice



Zacznę od najważniejszego, czyli od koncertów, na koniec będzie trochę uwag ogólnych. Dodam tylko, że na festiwal przyjechałem z konkretnymi planami, dokładnie wiedziałem, które występy chcę zobaczyć i prawie w 100% wyszło tak jak sobie wymyśliłem. Relacje będą raczej krótkie, bo inaczej musiałbym napisać książkę. Niestety nie mam na to czasu ;)


Dzień 1.
Na miejsce dotarłem dopiero późnym popołudniem więc przegapiłem kilka koncertów rozpoczynających trzydniową zabawę. Zacząłem od brytyjskiego The Horrors. Ponoć ulubieńcy Trenta Reznora. Nie dziwię się. Chłopaki zagrali znakomity gig. Setlistę zdominowały utwory z wydanego w ubiegłym roku, świetnego albumu, Primary Colours. Ich muzyka na żywo brzmi co najmniej dobrze. Wszystko było ładnie słychać, wszystko było ładnie widać, światła na plus, ale na największe pochwały zasługuje wokalista, który naprawdę dobrze śpiewał.
Po Horrorsach (zagrali na dużej scenie mBanku) przyszedł czas na Fennesza. Austriacki muzyk wystąpił na scenie eksperymentalnej, czyli w malutkim namiocie. No i tutaj mam pierwszą uwagę co do organizacji. Namiot ten był po prostu zbyt mały. Nie udało mi się dostać do środka, a z zewnątrz koncert jakoś nie robił na mnie wrażenia. Szkoda, bo byłem bardzo ciekawy tego fenneszowo-chopinowskiego koncertu. Cóż, może jeszcze kiedyś będę miał szansę spotkać Christiana. Kolejny interesujący mnie koncert zaczynał się o północy więc wykorzystałem ten czas na ogarnięcie spraw bieżących. Na teren festiwalu wróciłem zobaczyć A Place to Bury Strangers. Zagrali oni w namiocie Trójki, zdecydowanie większym niż śmiesznie mały eksperymentalny. Widziałem ich koncert na początku maja w warszawskim Powiększeniu i wiedziałem czego się spodziewać. Pech chciał, że zapomniałem o zatyczkach do uszu. Po majowym koncercie świszczało mi w uszach przez dwa dni, z czego przez pierwsze 24 godziny nie słyszałem prawie niczego. Teraz chciałem stanąć sobie gdzieś z tyłu, bo przede mną były jeszcze dwa dni festiwalu. Jednak jakaś szatańska moc zaciągnęła mnie prawie pod samą scenę. Pomyślałem wtedy, mam słuchawki dokanałowe, skorzystam. Zatkałem nimi uszy, chłopaki wyszli, zaczęli hałasować w swoim stylu, ale szybko się okazało, że mój sprzęt zbyt mocno izoluje. Po wyjęciu słuchawek potężnie oberwałem po narządach słuchu i szybciutko wycofałem się w dalsze rejony namiotu. Kilka głośnych kawałków później, kumpel powiedział, że idzie na Tindersticks. Też postanowiłem iść. Posłuchałem ich z 15 minut. Całkiem fajnie grali, perkusista wymiatał! Mam tylko jedno 'ale'. Nie była to dobra godzina na takie granie. Mimo, że było ciekawie to ich melancholijna muzyka spowodowała u mnie ziewanie. Po takim rozwoju sytuacji wróciłem na 'Plejsów'. Tym razem na koniec namiotu. Było mega! Jest hałas, jest dobry koncert. Ackermann rzucał się po scenie i publiczności, perkusista jakieś cuda czynił, większe niż w Powiększeniu. Do tego doszły konkretne światła. Jakość koncertu porównywalna z tym majowym. I w sumie miałem wracać już do namiotu, gdy przyszła myśl 'hmm, może warto zobaczyć co się dzieje w namiocie eksperymentalnym. Grali tam Trans Am. I było to do cholery jedno z największych odkryć festiwalu! No fenomenalny gig! Rockowa moc połączona z kraftwerkową elektroniką. Nie znałem ani pół kawałka, a kupili mnie od samego początku. Co prawda nie zostałem do końca, bo chciałem jeszcze sprawdzić Raekwona, ale chłopakom należy się medal! A Raekwon? No cóż, nie jestem fanem murzyńskiego hip hopu. Widziałem tylko dwa ostatnie kawałki oraz przemowę rapera na tematy różne, od propagowania rapu po pierdolenie policji (zacytuję, bo zapadło mi to w pamięć "hip hop is everywhere, hip hop is for everyone, fuck policja"). Muzycznie mnie jakoś nie porwał, ale było przyzwoicie. Tyle z dnia pierwszego, na Jokera już nie miałem siły.


Dzień 2.
Moim zdaniem to był najsłabszy dzień festiwalu. Uważam jednak, że taki był potrzebny coby zebrać siły na finał. Zacząłem o 17 od rodzimego Tides from Nebula. Lubię ich debiutancką płytę, wcześniej było mi dane zobaczyć ich tylko raz, jak supportowali szwedzkie pg.lost. Tamten występ był bardzo fajny więc jakieś oczekiwania miałem. Tym razem było jeszcze lepiej. Utwory z Aury wypadły znakomicie, publiczność dopisała, szczelnie zapełniła namiot eksperymentalny. Ciekawostką były kawałki, które znajdą się na drugim krążku warszawskiego zespołu. Po jednorazowym kontakcie z tymi kompozycjami mam wrażenie, że album może być trochę przekombinowany, choć wolałbym się mylić. Co by jednak nie mówić Tajdsi dali mocny koncert, wyrastają chłopaki na prawdziwą gwiazdę polskiej muzyki. Zasługują na to!
Później czekał mnie ciężki wybór. Mouse on Mars czy Archie Bronson Outfit. Na początku pomyślałem, że zobaczę sobie po pół. Zacząłem od Archiego... i tak mi się spodobało, że zostałem do końca. Panowie wyszli na scenę ubrani w dziwaczne stroje. Nawet strzeliłem kilka zdjęć:


Może nie było jakoś dużo ludzi podczas ich koncertu, ale ci co przyszli nie powinni żałować. Zespół zaprezentował godzinną dawkę żywiołowego, energicznego garażowo-psychodelicznego rocka. Nogi same się ruszały. Zagrali utwory z różnych płyt, najfajniej wypadły chyba te z Derdang Derdang. Gdy po około 50 minutach schodzili ze sceny miałem chęć na co najmniej drugie tyle. Moim skromnym zdaniem był to jeden z najlepszych występów na tegorocznych Offie. Mouse on Mars też ponoć było mocne, ale ani trochę nie żałuję, iż odpuściłem ich koncert. Następnie chciałem trochę odpocząć, ale zagnało mnie na do namiotu Trójki na A Hawk and a Hacksaw. Przyznam, że folk nie jest tym co lubię najbardziej, ale tutaj wypadł całkiem w pytkie. Z kumplem stwierdziliśmy, że zagrali w takim fajowskim żydowskim klimacie. Nie zostałem na cały występ, chociaż bardzo przyjemnie spędziłem kilkadziesiąt minut. Potem przyszedł czas na Mew. I tutaj pierwsze rozczarowanie. Tylko mnie uśpili. Muzycznie może i było fajnie. Za to wokal jakoś zupełnie mi nie pasował. Ponoć Mew, podobnie jak The Horrors, są ulubieńcami Trenta R. Nie rozumiem tego uwielbienia. Dla mnie ten koncert był najwyżej średni, a w porównaniu z innymi offowymi wykonawcami można rzec słaby (jednakże nie najsłabszy - o tym później). Dinosaur Jr. odpuściłem, żeby zregenerować siły przed finałem finałów, czyli ostatnim dniem.


Dzień 3.
O ile napisałem, że drugi dzień był najsłabszy to trzeci można nazwać zdecydowanie najmocniejszym. Miałem zacząć od Ed Wood, ale nie zdążyłem i dotarłem dopiero na Pulled Apart by Horses. No i to był rozkurw! Świetny kontakt z publicznością, akrobatyczne popisy, skoki z głośników, rzucanie się po scenie, a do tego darcie mordy i mięsiste gitary, czyli miodny post hardcore. Do tego momentu był to najbardziej agresywny koncert festiwalu jaki dane było mi zobaczyć. Mieli do dyspozycji tylko pół godziny i wykorzystali je w 100%. MEGA! Chłopaki zajęli wysokie miejsce w moim top ileśtam tegorocznego Offa. Kolejnym punktem programu byli Pablopavo i Ludziki. Widziałem ich jakiś czas temu w warszawskich Hybrydach, zagrali poprawnie, bez żadnej rewelacji. Tutaj podobało mi się dużo bardziej. Jakoś wszystko lepiej się zgrało. Jedynym mankamentem był czas. Nie starczyło go na wszystkie oczekiwane przeze mnie utwory. Wolałem Jurka Mecha, a nie Do Stu na zakończenie. Niestety nie można mieć wszystkiego. Byłem też bardzo ciekawy jak publiczność przyjmie taką typowo warszawską muzykę. Okazało się, że naprawdę nieźle. Aha, jeszcze jedno. Pablo troszkie oszukiwał. Niby grali nowe utwory ponoć pierwszy raz, ale to była ściema, bo w Hybrydach również można było je usłyszeć. (EDIT: A może to ja trochę przekłamałem? "elo w hybrydach zagralismy jeden z 3 nowych. pozdrawiam"). Po Pablo zrobiłem sobie małą przerwę. Potem kilka minut Ostrego, tym razem nie bardzo mi się podobało. Troszkę przejadła mi się jego muzyka więc ruszyłem na Bear in Heaven do namiotu Trójki. Całkiem niezły był to występ. Takie psychodeliczno-elektroniczne granie. Nie urywało jaj, jednak z przyjemnością posłuchałem ich występu. No, może nie do końca z przyjemnością, bo w namiocie było gorąco jak w saunie. Suma sumarum gig na plus. Dalej polazłem niby na scenę leśna, właściwie to bardziej usiadłem sobie z boku. W celu posłuchać Casiokids i odpocząć przed kilkoma nadchodzącymi koncertami. Całkiem spoko to Casiokids było. Miło się słuchało ich grania jako tła do rozmowy ze znajomymi, pozwoliło ciutkę się odprężyć. Potem przyszedł czas na pierwszy z moich prywatnych finałów festiwalu. Mowa o Dum Dum Girls. Z płyty mie się podoba więc liczyłem na dobry gig. A tu dupa. Wielka dupa. Dziewczyny dały dupy. I było do dupy. Stały na tej scenie jak słupy soli, a muzyka okazała się nudnym indie srindi pitoleniem. Mówię nie dla takiego grania. Po pół godziny obraziłem się i sobie poszedłem. Zresztą nie tylko ja, bo o ile na początku namiot Trójki był szczelnie zapełniony to z każdym kawałkiem ilość ludzi topniała, a gdy ja opuszczałem lokal, została może połowa publiczności. Udałem się na Grolscha lub dwa i oczekiwałem na The Raveonettes. Zespół pojawił się punktualnie o 21:40. No i od samego początku, w przeciwieństwie do Dum Dum Girls, które przypomnę dały dupy, zagrali rewelacyjnie. Duński zespół narobił sporo hałasu. Co tu dużo mówić, większość uwagi ściągała na siebie blondwłosa Sharin Foo. Śpiewała, zagrała na gitarze, a nawet trochę czasu spędziła za perkusją. Może teraz o perkusji dwa słowa. Trudno o skromniejszy zestaw. Dwa bębny i blacha. Wystarczyło w 100%. Wspomniane hałaśliwe momenty idealnie współgrały ze spokojniejszymi. Cudny występ. Szkoda tylko, że zagrali 10 minut krócej niż powinni. Kolejny z moich topów. Po The Raveonettes zostałem już pod główną sceną coby oczekiwać na główną gwiazdę festiwalu. O The Flaming Lips mowa. Już długi czas przed rozpoczęciem koncertu pod sceną panowała świetna atmosfera. Okrzyki, śpiewy, latające balony. Nawet Wayne Coyne pojawiał się co chwilę na scenie, zachęcał publiczność do zabawy, robił zdjęcia, strzelał serpentynami. Zbliżała się północ, a tłum pod sceną coraz bardziej gęstniał. W końcu zrobiło się naprawdę tłoczno. W pewnym momencie zgasły światła i rozpoczęło się show. Z głośników popłynęły dźwięki intra, a na telebimie ustawionym z tyłu sceny pojawiły się wizualizacje. Dokładniej mówiąc tańcząca naga kobieta. Chwilkę później na scenie pojawili się muzycy, którzy wyszli z... żeby ładnie zabrzmiało to powiem jej narządów płciowych. Ciekawa idea ;) Zaraz potem Coyne wgramolił się do wielkiej dmuchanej kuli i pobiegał w niej po publiczności. Skończyło się intro, a muzycy od razu zaczęli grać Worm Mountain. No i maszynka ruszyła. Po bokach sceny ustawili się tancerze (nie wiem czy to dobre słowo, może powinienem powiedzieć 'nakręcacze'?), z armatek posypały się olbrzymie ilości konfetti, a wśród publiczności pojawiły się balony. Niezapomniane show. Poza wyżej wymienionymi atrakcjami były też olbrzymie ręce, z których puszczono wiązki lasera, wielkie misie, robot, obcy i nie wiadomo co jeszcze. Cudo po prostu. Poza tem warto dodać, iż  na scenie wszystko miało kolor pomarańczowy (łącznie z tancerzami). Za plecami zespołu, o czym już wspomniałem, stał wielki ekran. Po wizualizacjach w kilku pierwszych utworach, włączono kamerę na statywie Coyna, od tego momentu można było obserwować z bliska jego twarz. Efekt był niesamowity. Nie ma co więcej pisać. To największe show jakie w życiu widziałem. Może teraz trochę o muzyce. Duża część utworów pochodziła z GENIALNEJ płyty jaką jest Embryonic, ale panowie cofnęli się też do starszych rzeczy. Łącznie zagrali 12 kawałków, zajęło im to 80 minut, czyli dyszkie więcej niż powinni. I bardzo dobrze, bo miałem ochotę, żeby grali i grali. Wszystko brzmiało doskonale. Co prawda mam wrażenie, że momentami więcej uwagi zwracałem na oprawę wizualną niż na dźwięki, ale i tak do tej pory jestem zachwycony całością. Muszę też przyznać, że Coyne jest urodzonym frontmanem i szołmenem. Cały czas nakłaniał publiczność do zabawy. Świetnie pokazał to w I Can Be a Frog, gdzie kazał ludziom wydawać z siebie dźwięki wymienianych zwierząt. Widać było, że nie tylko tłum dobrze się bawi, ale sami zainteresowani też byli ciągle uśmiechnięci. Na koniec zagrali Do You Realize?? i sobie poszli. Ludzie zostali zaś z niesamowitym koncertem w pamięci! Idealne zakończenie festiwalu. Dla mnie osobiście też chyba jeden z najlepszych koncertów w życiu. Zaraz obok QOTSA z 2005 i NIN z ubiegłego roku.
Ale zaraz... Na The Flaming Lips Off się nie skończył. Szybko przetransportowałem się na norweskie Shining do małego namiotu eksperymentalnego. Tam to była już maksymalna sieczka. Połamane połączenie jazzu z brutalnym black metalem. Coś takiego uwielbiam! Co prawda nie widziałem całego występu, bo po 30 minutach górę nad chęciami wzięło zmęczenie, ale koncert dali wyborny. W ten oto sposób zakończyłem swój udział na piątej edycji Off Festivalu. No dobra, posłuchałem sobie jeszcze trochę dubstepów Darkstara, ale już w pozycji leżącej, w namiocie.


Podsumowując:
Najlepsze:
1. The Flaming Lips
2. The Raveonettes
3. Pulled Apart by Horses
4. The Horrors
5. Archie Bronson Outfit
Odkrycie:
Trans AM
Najsłabsze:
1. Dum Dum Girls
2. Mew


A teraz obiecane kilka słów o organizacji. Ładna, zielona miejscówka, niezłe połączenie z centrum Katowic (ale od godziny 13, bo wcześniej autobus jeździł co godzinę), dobre rozstawienie scen, plus za czystość, nawet tojki dały radę, 8 zł za butelkę Grolscha to moim zdaniem uczciwa cena, bo w Warszawie w knajpie musiałbym najmarniej dychę wyłożyć. Nie przeszkadzał mi zakaz wnoszenia alkoholu na pole, bo można było się napić wszędzie dookoła, nie przeszkadzała mi cena żarcia, bo można było się w wielu miejscach posilić. Dobrze, że niedaleko był Real, gdyż to ułatwiało poranki. Minusy? Za mała scena eksperymentalna, zakaz wynoszenia wody ze strefy gastronomicznej, do wejścia na pole trzeba było przejść ładny kawałek. Trochę to niewygodne po wielu godzinach koncertów i przy bolących już nogach. Nie było płyty Pulled Apart by Horses w merchu.
Kurcze, było prawie idealnie! Jaram się do tej pory ;)

9 komentarzy:

  1. i to wszystko za 100zł! rozjebka!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. elo w hybrydach zagralismy jeden z 3 nowych. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. wydawało mi się, że ze 2, ale skoro tak to tak. nie będę się upierał ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. trochę to smutne, że dla większości ludzi tak zasłużona ekipa jak trans am, była kompletnie anonimowa. i off raczej tego nie zmienił :)

    dobrze, że na shining nie było wylansowanych za pieniądze rodziców indie "alternatywnych" dzieci. mogłyby tego nie przeżyc :)

    zu też miło dojebali.

    OdpowiedzUsuń
  5. a jeszcze mi się przypomniało jak na koncercie trans am jarał się basista setting the woods on fire. uroczy widok :)

    a co do flaming lips to rozczarowanie. tzn. samo show rozjebało, wcześniej nie uświadczyłem takiego koncertu. muszę przyznac, że coyne ma kurewsko wielkie ego :) ale muzycznie bez szału, za dużo pitolenia z do you realize na czele. a i can be a frog po prostu nie znosze ;p

    czy tylko ja miałem w głowie wtf gdy podczas koncertu mew wyskoczył afrodance?

    OdpowiedzUsuń
  6. końcówka flaming to było pitolenie. a twarz coyna w powiększeniu dość smętna - miałem wrażenie, że widzę przerośnięty płód z brodą w łonie matki.

    początek za to mocny. gdybym zażył coś silniejszego od thc najprawdopodobniej i ja tak jak muzycy chciałbym wyjść ze tego special place ;)

    zu mnie ominęło ale za to zs nie. country matematyka na dwie gitary i saksofon i juz było jak na matfizie, a jeszcze bębny nie dołączyły. dla mnie pozytyw.

    co do shining, to gdyby to nie był off a w setliście jeszcze parę hord spod znaku bm/dm to w środku wióry by leciały. ale i tak szacun, że znalazło sie paru śmiałków do kotła. w tym wielkie widełki dla krzyśka m., który porzucił swoją lepszą połówkę, by wejść do kółka graniastego \m/

    OdpowiedzUsuń
  7. aha w rzepie przeczytałem, że postaci na pomarańczowo po bokach sceny (na koncercie flaming lips) wybiera zespół na swoich próbach przed występem. są to najbardziej kolorowi i pozytywnie zakręceni fani. więc jednak polacy ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Gdzie ty masz uczy człowieku? Mew bylo zajebiste, a flamingi muzycznie, to było gówno, kupili was tylko kolorowymi ozdóbkami. Horrorsi byli żartem i wszyscy, którzy znają się na muzyce mieli dokładnie te same odczucia co ja, ale rozumiem ze jestes dopiero początkujący. ,,Gratuluję" gustu i wiedzy muzycznej! Dno

    OdpowiedzUsuń
  9. gust jest jak dupa każdy ma swoją. Ale rozumiem, że w związku z tym, że twój jest najlepszy wszyscy którzy się znają na muzyce powinni mieć taki sam jak ty.

    OdpowiedzUsuń