niedziela, 12 lipca 2009

Black Rebel Motorcycle Club - 11.07.2009

Jednodniowe wycieczki na drugi koniec kraju to fajna sprawa. Szczególnie jeśli dodatkowo można zobaczyć koncert wyśmienitego zespołu. Właśnie tak było w przypadku Black Rebel Motorcycle Club. Wyprawa od samego początku zapowiadała się hardkorowo. Pobudka o 6, o 7 pierwszy pociąg, przed 8 drugi pociąg, słynny już 'Słoneczny', relacji Warszawa Zachodnia - Gdynia. Spodziewałem się problemu z tym drugim, bo nie raz już słyszałem jakie to ilości ludzi jeżdżą owym pociągiem. Jednak na dworcu rzecz się stała niesłychana. Drzwi zatrzymały się tuż przed naszą ekipą i mogliśmy spokojnie zająć 6 miejsc i siedzieć przed ponad 5 godzin podróży. Sama droga do Gdańska przebiegła bardzo sprawnie i śmiesznie. Przy okazji pozdrawiam panią co waliła wodę ze słoika :D W Gdańsku byliśmy parę minut po 13, najsamprzód udaliśmy się sprawdzić teren festiwalu. Dość szybko dotarliśmy na plac Zebrań Ludowych, zobaczyliśmy imponującej wielkości scenę i na tym skończyła się pierwsza wizyta w tamtej okolicy. Jako, że było wcześnie pozwiedzaliśmy trochę starówkę, zjedliśmy obiad i dostaliśmy szokującą informację. Joss Stone odwołała swój występ, przez co BRMC zagrają dłuższy set. Zajebiście. Czego chcieć więcej! Kilka minut później spotkała nas kolejna niespodzianka, ale póki co nie zdradzę o co się rozchodzi. W okolicy 17 spotkaliśmy się jeszcze z ekipą z forum BRMC, podpisaliśmy polską flagę przeznaczoną dla zespołu i po raz drugi wyruszyliśmy w okolice placu Zebrań Ludowych. Usiedliśmy sobie na pobliskiej górce, spożywaliśmy piwko i słuchaliśmy 'wybornych' występów gwiazd festiwalu takich jak Afromental. Byliśmy trochę zażenowani poziomem artystycznym, ale jak się miało okazać to dopiero przystawka. Koło 19 postanowiliśmy uraczyć organizatorów swoją obecnością na festiwalu. Kurde, podobnie jak na NIN, ochrona nic nie sprawdzała. Dziwne to. A co zastaliśmy po wejściu? Obraz nędzy i rozpaczy. Wspaniała Patrycja Markowska zabawiała 'licznie' zgromadzoną publiczność. Atmosfera niczym na juwenaliach. Pięknie. Ale pomyślałem sobie, że nie będę się tym przejmować. Nie przyjechałem tu na występ Markowskiej. O 20 udaliśmy się pod scenę. Wspominałem wcześniej o niespodziance. Otóż mieliśmy możliwość wejścia na backstage i spotkania z BRMC przed koncertem. Chciałbym strasznie podziękować osobie, która to załatwiła. Tuż po 20 przyszła po nas miła pani, zabrała za scenę, wprowadziła do małego pokoiku i kazała chwilę zaczekać, było nas może 20 osób. Pierwszy przyszedł mój imiennik czyli Robert wraz z perkusistą zespołu, zaraz pojawił się też Peter. Dostali flagę, o której wcześniej pisałem, a potem nastąpiła rzecz najwspanialsza z możliwych. Krótki akustyczny występ. Robert zagrał "Mercy", a Peter "Complicated Situation". Piękniej być nie mogło. Cała nasza grupa siedziała w tym pokoiku z wielkimi bananami na twarzach. Wyglądało to tak:

A teraz proszę się przyznać kto zazdrości :)
Po tych dwóch kawałkach była chwila na pogadanie, autografy i zdjęcia. Na backstage'u spędziliśmy ze 30 minut. Kiedy wychodziliśmy fosą dla fotoreporterów mogliśmy przez chwilę poczuć się jak gwiazdy festiwalu, bo jakieś nieogarnięte laski wzięły nas za występujących artystów, piszczały na nasz widok, wyciągały ręce, jedna nawet chciała autograf. Śmieszna sytuacja :) Ale dobra. Przed BRMC zagrali jeszcze Golden life, modliłem się tyko, żeby jak najszybciej się zmyli ze sceny, bo byłem już mocno zniecierpliwiony. Skończyli o 22, ludzi polecieli na małą scenę zobaczyć Skinny Patrini. W sumie sam miałem ochotę tam pójść, ale ważniejsze było zdobycie miejsc jak najbliżej sceny. Udało się stanąć bliziutko. O 22:30 dwóch naczelnych pajaców festiwalu pojawiło się na scenie, żeby zapowiedzieć BRMC. Kazali ludziom coś krzyczeć, ale fani zgromadzeni pod sceną wiedzieli swoje i darli się tylko 'wypierdalać'. Ci panowie byli kolejną porażką festiwalu, po co brać takich ludzi? To nie festyn rodzinny. Po kilku minutach zgasły światła, a na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Sam koncert wypadł co najmniej fantastycznie. Dobre nagłośnienie, fajny dobór materiału, zespół bardzo zaangażowany w granie (jako przykład niech posłuży zerwana struna w BASIE! podczas 'Whatever happened to my rock'n'roll"). "666 Conducer" na początek i jazda! Pod sceną mimo wielkich pustek prawdziwe szaleństwo i śpiewy. Pokazało to, że nasza publiczność daje radę. W stronę widowni najpierw poleciała harmonijka, a chwilę później tamburyn, który trafił w ręce naszej ekipy. Koncert potrwał mniej więcej półtorej godziny. Zespół zaprezentował bardzo przekrojowy materiał, ze wszystkich swoich płyt. Mnie najbardziej zniszczyły "Ain't No Easy Way", które możecie obejrzeć w poprzednim poście i "American X", moim zdaniem, cudownie chory kawałek. Cóż. Z pewnością był to jeden z najlepszych koncertów w tym roku, może nie na miarę NIN (tutaj jestem zupełnie nieobiektywny), ale tak czy siak klasa światowa. A wliczając gratisowy występ akustyczny, naprawdę nie można chcieć więcej. Jeszcze jedno. Bardzo podobały mi się światła, chociaż spod samej sceny, nie widać wszystkiego tak fajnie jak z daleka, jednak wiadomo, nie można mieć wszystkiego :) Bisów nie odnotowałem, po zejściu zespołu ze sceny nagle zrobiło się zupełnie pusto, nic nie pomogły krzyki garstki ludzi. No, ale nie będę już narzekał, bo koncert BRMC wystarczył, żeby ten wiejski festiwal zaliczyć do bardzo udanych.
Powrót do domu nie przysporzył żadnych niespodzianek i około 6:30, po niemal 24 godzinach, byliśmy w Warszawie. Dzień zaliczam do udanych w 100%. Ja chcę więcej takich koncertów!

3 komentarze:

  1. hahah ja zdecydowanie zazdroszcze :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurwa nic dodać nic ująć mam podobne odczucia. Jak dla mnei spełnieniem marzeń było Rifles i Love Burns. Jednak przy tym pierwszym odjechałem kompletnie.
    Mistrzowie i zespół z wwwwwwwwwielką klasą. Szczególnie w kontraście do dokonań reprezentantów naszego kraju było to widać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Baba ze słoikiem była bohaterką wczorajszego dnia!:D

    OdpowiedzUsuń