piątek, 27 listopada 2009

Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures


Przyszła dziś rano. Dostojna, w krwistoczerwonej szacie. Mowa oczywiście o debiutanckiej płycie grupy Them Crooked Vultures. Nasza polska premiera zaplanowana została, tak jak kiedyś wspominałem, na 7 grudnia, ale... na jednej z aukcji na allegro można ją kupić już teraz. Bez większego zastanowienia skorzystałem, bo dłuższe oczekiwanie doprowadziłoby mnie do grobu. Tyle tytułem wstępu.
Od razu pragnę zaznaczyć, że nie podejmuję się napisania obiektywnej recenzji. Dlaczego? Takie nazwiska jak Josh Homme, Dave Grohl i John Paul Jones z łatwością wyłączają we mnie funkcję obiektywizm.
Wymagania były gigantyczne. Spodziewałem się czegoś, czego świat jeszcze nie słyszał, jednej z najlepszych płyt w historii. A co dostałem? Coś wyjątkowego. Może nie przełomowego, ale z pewnością wartego uwagi każdego, kto śmie się nazywać fanem rocka. Dla mnie i innych entuzjastów tych trzech gości - pozycja obowiązkowa. Bo przecież nie często się zdarza, żeby w jednym studiu spotkały się żywe legendy muzyki. Jak wiadomo, nazwiska same nie grają, tzn. supergrupy często rozczarowywały. Tutaj o rozczarowaniu nie ma mowy!
Otwierające płytę No One Loves Me & Neither Do I zaczyna się dość leniwie. Wolne tempo, narkotyczny śpiew Josha i... w trzeciej minucie wybucha bomba. Rewelacyjny rozpoczęcie albumu! Później dostajemy zestaw typowych hitów, idealnie nadających się na single. Zresztą panowie uważali podobnie. Najpierw Mind Eraser, Na Chaser z wokalnym udziałem Dave'a Grohla w refrenach. Prawdziwa petarda. Następnie New Fang, oficjalnie pierwszy singiel, przebojowy, z fajnymi slide'ami. Chociaż... jest to chyba najsłabszy kawałek na płycie, acz bardzo zapadający w pamięć. Na koniec zostaje Dead End Friends, ze świetnym riffem Josha. Wpaniałe zamknięcie pierwszej części krażka.
Od piątego kawałka - Elephants zmienia się klimat. Homme na gitarze wymiótł całą konkurencję. Miód na uszy. Muzyka staje się monumentalna, czy wręcz majestatyczna, a utwory zdecydowanie dłuższe i przede wszystkim pokombinowane. Podobnie to wygląda w Scumbag Blues. Świdrująca mózg gitara w połączeniu z cudownym basem dają nieziemski efekt. Bandoliers to z kolei jeden z moich trzech faworytów na płycie. Wspaniały, trochę narkotyczny klimat. Załóżcie słuchawki! Pierwsze uderzenia Dave'a Grohla rozwalą wasze głowy! Słuchając tego utworu przeżywam coś, co na anglojęzycznych stronach ludzie nazywają eargasm :) To słowo chyba nie ma swojego polskiego odpowiednika, ale wiadomo o co chodzi. Dalej mamy Reptiles z fajnym kontrastem między zwrotkami a refrenami. W tych pierwszych jest względnie spokojnie, Josh śpiewa zupełnie inaczej niż mu się to do tej pory zdarzało, w drugich słyszymy prawdziwy wybuch wściekłości, agresji. Super. Koniec aktu drugiego.
Interlude with Ludes jest jak sam tytuł wskazuje czymś w rodzaju przerywnika. Przerywnika obłędnego, do którego będziemy chętnie wracać przy każdym odsłuchaniu, zgrabnie łączącego ze sobą kolejne części tegoż albumu.
Ostatni fragment zaczyna się od kompozycji o swojsko brzmiącej nazwie - Warsaw or the First Breath You Take After You Give Up - drugi z moich ulubionych, długi, bardzo psychodeliczny utwór, nastrojem przypominający queensowe Fun Machine Took a Shit & Died. Ten numer jest jednak bardziej rozbudowany, sprawiający wrażenie w dużej mierze zaimprowizowanego. Z tego co widziałem na YouTube, jeszcze fajniej wypada on na koncertach, gdzie panowie popuszczają wodze fantazji. Od pierwszego przesłuchania zakochałem się w Warszawie :) Kolejny kawałek, czyli Caligulove rozkłada na łopatki przyjemnym refrenem, w którym Joshua śpiewa falsetem. Można rzecz, iż refren ten jest inspirowany Eagles of Death Metal, przypomina początek Solo Flights, a Homme dosłownie cytuje jego fragment. Do tego dochodzą pyszne doorsowe klawisze Jonesa. Gunman to z kolei chyba najdziwniejszy fragment płyty. Skoczny, przebojowy na maxa, przy odrobinie chęci ze strony jakiegoś DJa, mógłby zwojować parkiety na całym świecie. Na koniec zostaje trzeci z killerów - Spinning in Daffodils. Rozpoczynający się od delikatnych dźwięków klawiszy. Później przechodzi w transowy wręcz klimat, niesamowicie wbijający się w mózg. Po kilku przesłuchaniach, chodziłem całymi dniami, w głowie słysząc słowa refrenu "Spinning in the daffodils. Dizzy from a dozen twirls". Doprawdy, trudno o lepsze zwieńczenie płyty.
Teraz pora na słów kilka o muzykach. Na pierwszy ogień wezmę Josha. Facet cały czas się rozwija. Jego gitarę można rozpoznać po nagłym przebudzeniu w środku nocy, wydawać by się mogło, że osiągnął już szczyt, a cały czas zaskakuje czymś nowym. Jeszcze bardziej zaskakuje wokalnie. Paleta barw jaką dysponuje staje się coraz szersza. Słychać kolosalny progres w porównaniu z debiutem QOTSA. Do tego należy dołożyć jego teksty. Najlepsze jakie popełnił w dotychczasowej karierze. Śmiało można go nazwać jednym z najważniejszych muzyków rockowych na świecie, o ile nie najważniejszym.
Dave Grohl znów zasiadł za bębnami. Tym razem zagrał inaczej niż na Songs for the Deaf. Mniej tu agresji i popisów, więcej wyczucia. Zagrał idealnie. Wszystkie uderzenia są precyzyjne i bezbłędne. Cieszę się, że Grohl też trochę śpiewa, refren w Mind Eraser, No Chaser z jego udziałem jest wręcz wyborny.
John Paul Jones był dla mnie największą niewiadomą. Legendarny basista, jeden z Zeppelinów, ale ma już swoje lata. A tu olbrzymia niespodzianka. Na plus! Jones jest największym bohaterem tej płyty. Partie basu demolują, do tego dokłada miodne klawisze i wiele drobniejszych smaczków. Załóżcie słuchawki! Wtedy album jeszcze bardziej wgniata w fotel. Gość ma prawie 64 lata, a rock'n'rolla czuje bardziej niż nie jeden młodzieniaszek!
Moim zdaniem jest to płyta roku. Kwintesencja rocka XXI wieku. Odpowiednio wyważona, raz mocna, po chwili spokojna, a gdzie indziej przebojowa. 66 minut i 21 sekund muzycznego orgazmu.
PS. Recenzję pisałem po dwóch tygodniach rzetelnego słuchania, ponieważ nie chciałem ulec pierwszemu wrażeniu, które jak wiadomo często bywa zgubne.

Mam też małą niespodziankę. Postanowiłem zeskanować całą książeczkę i podzielić się nią ze wszystkimi potrzebującymi.
http://s961.photobucket.com/albums/ae95/yooby87/tcv/

7 komentarzy:

  1. Bardzo dobra recja płytki , podobnie odbieram TCV. Sępy niszczą i jest to bez wątpienia najlepsza płyta roku 2009 :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ze wszystkim się zgadzam a nawet powiem, że ciężko jest zrobić coś przełomowego w obecnych czasach, a dla mnie ta płyta jest przełomowa. szczególnie musze pochwalić tutaj josha. odwalił kawał dobrej roboty, jak zwykle. po tylu wydanych płytach, ciągle zadziwia. riffowo, wokalnie. dla mnie to obecnie najbardziej wpływowy muzyk. podsumowaując. chłopaki się spisali. każdy kawałek jest inny i chwała im za to.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie jest przełomowa, nie przekroczyli żadnej granicy. Nawet brzmienia nie stworzyli od podstaw bo album sporo czerpie z Songs for the Deaf. Na Allmusic album dostał cztery z pięciu możliwych gwiazdek.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie TCV jest zupełnie inne niż Songs for the Deaf.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie no, SFTF brzmi duuuuużo bardziej sucho, no i tam Grohl jednak inaczej bębnił, dużo jadąc w sumie na jednym patencie. Aczkolwiek dla mnie też płytka TCV przełomowa na pewno nie jest.

    OdpowiedzUsuń
  6. Przełomowa może niekoniecznie, ale nie zmienia to faktu, że wyszło im arcydzieło.

    OdpowiedzUsuń
  7. no fakt. może przełomowa to zadaleko, ale nie przypominam sobie tak dopracowanej płyty

    OdpowiedzUsuń