niedziela, 1 listopada 2009

Muzyczna śmierć

Wszystkich Świętych. Dziś internetem zawładnęły wspomnienia o zmarłych w ciągu ostatnich 12 miesięcy politykach, pisarzach, aktorach czy muzykach. Też chciałem coś napisać na ten temat, ale pomyślałem, że jest to zbyt oklepane i zrobię co innego. Śmierć nie musi być równoznaczna z odejściem z tego świata, zwłaszcza w wymienionych przeze mnie dziedzinach. Co mam na myśli? W swoim tekście oczywiście skupię się na muzyce. Otóż mało który muzyk jest geniuszem, wszystkim, bądź prawie wszystkim, zdarzają się jakieś wpadki. Wypadek przy pracy jest do wybaczenia, ale są też twórcy, którzy od jakiegoś czasu zmierzali w złą stronę. Aż wreszcie dopięli swego i sięgnęli samego dna. Wybrałem sobie trzy takie najbardziej spektakularne upadki tego roku. Dla mnie wszyscy z nich swoim ostatnim album popełnili muzyczne samobójstwo. O ile zwykle mam w zwyczaju wierzyć w ludzi, to tutaj mamy do czynienia z przypadkami na tyle skrajnymi, że po prostu nie jestem już w stanie im zaufać.
1. Chris Cornell i jego album Scream
Ciężka to historia. Po rozpadzie Soundgarden Cornell konsekwentnie zjeżdżał po równi pochyłej. Jakieś przebłyski przytrafiły mu się tylko na płytach Audioslave, jednak cały czas muzyce daleko było do poziomu macierzystej formacji Chrisa. O płytach solowych nawet nie wspomnę. Genialny głos to nie wszystko, bez ciekawych dźwięków nie można nagrać dobrego krążka. I Krzysiek postanowił COŚ zmienić. Co? Do współpracy zaprosił modnego producenta współczesnego popu, czyli Timbalanda. Sytuacja sama w sobie jest dziwna. Facet po czterdziestce, wręcz ikona rocka lat 90, postanawia poeksperymentować. Ok, eksperymenty są dobre, pod warunkiem, że choć trochę się nad nimi panuje. W tym przypadku wszystko uciekło spod jakiejkolwiek kontroli i panowie wydali płytę tak okropną, że ciężko opisać ją słowami. Wystarczy zobaczyć teledysk promujący ten album.

Cóż, Krzychu włożył pistolet do ust i nacisnął na spust. BANG! Popełnił najbardziej spektakularne samobójstwo muzyczne w tym roku.
2. Nick Oliveri wraz z albumem Death Acoustic
Dwie recenzję płyty są niżej na blogu więc nie będę się już nad nim pastwił. Napiszę tylko, że gość odchodzi w zapomnieniu. Parafrazując słowa Trenta Reznora:
Nick is dead and no one cares.
3. Placebo - Battle for the Sun
W tym przypadku jest trochę tak jak u Cornella. Placebo nagrywało dobre płyty 10 lat temu, a potem coś się zacięło. Sleeping with Ghosts było ok, na Meds dobre kawałki można policzyć na palcach jednej ręki, a tegoroczny album jest tym czego w sumie można było się spodziewać.
Battle for the sun, sun, sun... Bleee, rzygać się chce...

W tym kawałku słowa, powtarzane kilkakrotnie przez Briana Molko są niemiłosiernie wkurwiające. Niestety reszta płyty trzyma podobny, niski poziom.

Aha, wspomnę jeszcze o jednej śmierci, szczególnie dla mnie przykrej. W tym roku swoją działalność zakończył zespół Nine Inch Nails. Tutaj sytuacja jest diametralnie inna. Trent Reznor pożegnał się ze swoimi fanami najlepiej jak się tylko dało. Najpierw wydał dwie darmowe i co najważniejsze dobre płyty, a potem zagrał długą trasę po całym świecie, zahaczając wreszcie o Polskę (od relacji z tego koncertu zaczęła się historia mojego bloga). Będzie mi bardzo brakowało NIN...

No i tak sobie cały dzień myślałem czy przez ostatnie 12 miesięcy wydarzyło się coś równie złego jak te trzy płyty, ale nic więcej nie przyszło mi do głowy. Może macie jakieś sugestie?

3 komentarze:

  1. Chyba nic aż tak tragicznego jak to o czym napisałeś się nie ukazało jeszcze więc ja tylko powiem, że u mnie na pierwszym miejscu zdecydowanie Nick. Bo na prawdę czekałem na ten album i jest żenada:(

    OdpowiedzUsuń
  2. NIN powinno zakończyć działalność po The Fragile(ewentualnie po już przeciętnym With Teeth). Cornell podjął świadomą decyzję za którą ponosi konsekwencje a album jest gnojony bo głównie oceniany przez pryzmat Audioslave i Soundgarden. Placebo wcale nie jest takie tragiczne i trudno tu mówić o śmierci a Reznor powinien wreszcie zamilknąć bo sam też płynie w głównym nurcie i nie ma prawa nikogo oceniać patrząc na innych z góry.

    OdpowiedzUsuń
  3. 1. Dla mnie NIN skończyło w odpowiednim momencie i cieszę się, że powstały Y0, Ghosts i The Slip. Bardzo lubię te płyty choć są zupełnie inne niż NIN sprzed 2005 roku.
    2. Krzysiek może i sam podjął decyzję, ale to nie zmienia faktu, że płyta jest koszmarna.
    3. Co do Reznora, moim zdaniem facet ma głowę na karku i widzi, że przez ostanie lata wszystko się zmieniło. Może inni za jakiś czas też to zauważą.
    Zresztą, wszystko to co napisałem jest moim subiektywnym zdaniem i rozumiem, że możesz się nie zgadzać. Ale ja tak to widzę ;)
    Pozdro.

    OdpowiedzUsuń