piątek, 22 stycznia 2010

Asleep in the Park - CDQ 21.01.10


Mróz, leżący śnieg i zbliżająca sesja nie były w stanie zmienić mojego zdania. Trzeba iść na koncert. Okazało się, że w czwartkowy wieczór będę musiał dokonać wyboru. W Saturatorze grali The Black Tapes, a w CDQ australijski zespół Asleep in the Park w towarzystwie Rachael. Wyszło, że idę na AITP. Dlaczego? Bo tłukli się do mroźnej Polski z Melbourne, gdzie obecnie odbywa się Australian Open, dzięki czemu wiem, że jest tam cieplutko, a nawet gorąco.
Frekwencja: Licha, serio. Przyszło ze 20-30 osób. Pewnie wszyscy byli na Tejpsach.
Lokalizacja: O tym już pisałem tutaj i nic w tej kwestii się nie zmieniło.

Koncert pierwszy - Rachael
Nie wiem czy powinienem o nich pisać. Zaraz się okaże, że jakiś czytelnik mnie zjedzie, bo faworyzuję swoich znajomych. Ale z drugiej strony, do chuja, oni grają zajebistą muzykę. I wczoraj też mi się podobało. Zagrali krótki acz treściwy set. Rzekłbym takie 'grejtest hits', bo były wszystkie najfajniejsze kawałki. Zaczynając od znanych z EPki Asian Girl czy Going Up in Smoke (którego już dość dawno nie grali albo ja sobie nie przypominam) przez najnowsze Watchsick (zwróćcie uwagę na obłędny bas Barta!), utwór roboczo nazwany Stoner (Mike śpiewa tu jak nigdzie indziej) i przebojowy You're Like a High (z latającymi pałeczkami Szymona) po odgrzebane z najgłębszych czeluści szuflady Kitchen Knife, który niszczy niemiłosiernie. Naprawdę, bardzo mi się podobało. Sam występ oraz nagłośnienie, które kulało na ostatnim gigu w Hydro.

Koncert drugi - Asleep in the Park
Wiedziałem tylko, że przyjechali z Australii i grają punk. Wcześniej słyszałem dwa kawałki, ale po jednym przesłuchaniu nie potrafiłem wyrobić sobie zdania. Na koncercie miało się okazać jak to z nimi jest.
Wyszli, od pierwszych sekund koncertu było wiadomo, że będzie dużo energii. I było. Wręcz ponadprzeciętnie dużo. Każde spojrzenie na rudowłosą wokalistkę i gitarzystę musiało powodować choć drobny uśmiech na twarzy. A jak było muzycznie? Otóż dla mnie nijak. Pozytywny punk, troszkę nawiązujący do sceny kalifornijskiej, troszkę do klasyków (a raz słyszałem nawet Eagles of Death Metal) już nie robi na mnie wrażenia. Po pierwszym kawałku powiedziałem sobie. Eee, nic specjalnego. Drugi, trzecie, czwarty, piąty - dopłynęła do mnie tajemna moc ze sceny - pomyliłem się, jednak jest świetnie. Szósty, siódmy - idę zapalić. Resztę koncertu spędziłem na górze, bo pod dwudziestu minutach euforii napięcie (we mnie) trochę opadło i już zupełnie nie miałem ochoty na dalsze obcowanie z muzyką AITP. Następnie, jeszcze przed końcem koncertu opuściłem lokal. Uwaga! Muszę jednak powiedzieć, że występ mógł się podobać i z pewnością był porywający. Nie wiem czy to ja jestem za stary na taką muzykę ;), czy może byłem zbyt zmęczony po całym dniu na uczelni, czy może dokuczający mi ból nogi tak wpłynął na odbiór muzyki.

Podsumowanie:
Kurcze, ogólnie to mi się podobało i nie żałuję, że nie poszedłem na Tejpsów. Pewnie więcej nie będę miał okazji zobaczyć Australijczyków z AITP więc jestem w stu procentach przekonany, że było warto.

Ps. Muszę spropsować buty/kalosze basity! Były z kosmosu :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz