poniedziałek, 26 października 2009

Them Crooked Vultures (pt 4)

Dziś swoją oficjalną premierę miał pierwszy singiel z debiutanckiego albumu supergrupy Them Crooked Vultures!

Dla mnie rewelacja, ale wobec takich nazwisk jak Josh Homme, Dave Grohl i John Paul Jones nie jestem obiektywny :) Teraz pozostaje już tylko czekać na 17 listopada i premierę płyty.
EDIT: A jednak nie! Polska premiera płyty TCV zaplanowana jest na 16 listopada (teoretycznie, jak wiadomo u nas bywa różnie), jeszcze wcześniej, bo już 13.11 album będzie można kupić m. in. w Niemczech. Jaki z tego wniosek? Jeszcze tylko 3 tygodnie :)

A tutaj możecie posłuchać New Fang w lepszej jakości.

niedziela, 25 października 2009

Nick Oliveri - Death Acoustic (wersja alternatywna)


Drogi Nicku,
Jestem Twoim wiernym fanem od 2002 roku, kiedy to moim uszom było dane usłyszeć płytę Songs for the Deaf, której jesteś współautorem. Wysoko cenię sobie zarówno Twoje wcześniejsze dzieła, nagrane z Kyussem i QOTSA, a także cały dorobek Mondo Generator. Kilka dni temu w moje ręce trafił Twój solowy album Death Acoustic. Od kiedy go usłyszałem czuję się źle. Nie będę ukrywał, że liczyłem na dużo i bardzo się przeliczyłem. Prawdę mówiąc jest to jedna z najsłabszych rzeczy jakie słyszałem w tym roku (właściwie chyba tylko Chris Cornell nagrał gorszy krążek). Chciałbym się od Ciebie dowiedzieć, dlaczego to zrobiłeś. Nigdy nie byłeś wybitnym muzykiem, aczkolwiek Twoja muzyka trzymała dość wysoki poziom. A teraz? Jest zupełnie odwrotnie. Walisz w struny swojej gitary jak oszalały, ale nie wydobywają się z niej żadne ciekawe dźwięki. Do mikrofonu wykrzykujesz jakieś bzdury. Wiadomo, wielkim poetą też nie jesteś, chociaż zdarzało Ci się napisać takie perełki jak "Autopilot". Najbardziej mną wstrząsnęły dwa utwory Twoich byłych zespołów. Mianowicie "I'm Gonna Leave You", pochodzące z queensowego Songs for the Deaf, które mówiąc kolokwialnie po prostu popisowo spierdoliłeś i "Love Has Passsed Me By" z debiutu Kyussa, brzmiące niczym karykatura tamtego bądź co bądź średniego utworu. Jeszcze raz pytam, dlaczego? Jedynym jasnym punktem na całym albumie jest utwór ostatni, czyli "Outlaw Scumfuc". Mimo wulgarnego tekstu, kawałek ten pozytywnie wyróżnia się na tle pozostałej miernoty. Tą płytą upadłeś na samo dno i jest to dla mnie przykra sytuacja. Przez własne głupie błędy zniszczyłeś świetnie rokującą karierę.
Mam dla Ciebie dwie rady. Po pierwsze rzuć tę gitarę w kąt, bo się do niej nie nadajesz i złap za swój bas, granie na nim wychodzi Ci lepiej. Po drugie, idź do Josha, uklęknij przed nim, przeproś za swoje zachowanie i błagaj, żeby przyjął Cię do Queens of the Stone Age. To jest chyba jedyna szansa na uratowanie Twojej, spieprzonej już, kariery.
Z poważaniem,
Twój wierny fan, Robert.

sobota, 24 października 2009

Nick Oliveri - Death Acoustic


Jakiś czas temu Mike z Sunday At Devil Dirt ładnie napisał o wszystkich projektach ludzi z kręgu Queens of the Stone Age (do przeczytania tutaj). No i kilka dni temu światło dzienne ujrzała płyta byłego basisty QOTSA i Kyussa, Nicka Oliveri. Krążek został zatytułowany Death Acoustic i jak sama nazwa wskazuje jest zbiorem piosenek nagranych przy pomocy gitary akustycznej. Brzmi ciekawie? Do czasu.
Wszystko jest w jak najlepszym porządku do momentu włączenia muzyki.
Mamy tylko 10 utworów (na całe szczęście). Większość są to covery oparte na tym samym schemacie. Ponapierdalam trochę w struny bez żadnego ładu i składu, a do tego pokrzyczę. Blee, rzygać się chce. Pierwsze trzy kawałki są po prostu nędzne. Dalej mamy "I'm Gonna Leave You", czyli utwór Nicka z queensowego Songs for the Deaf. I co? Spieprzył nawet ten kawałek. Aż przykro się tego słucha. Podobnie z kyussowym "Love Has Passed Me By". Inna sprawa, że ta piosenka zagrana na gitarze akustycznej brzmi wręcz śmiesznie. Później jest ta sama bida. Na tle całości wyróżnia się tylko zamykający płytę, bardziej zróżnicowany "Outlaw Scumfuc", z początku trochę zajeżdżający wesołą twórczością Charlesa Mansona.
I na co ci to było Nick?
Gdyby gość nie popełnił w przeszłości głupich błędów, teraz byłby podporą jednego z najważniejszych zespołów rockowych na świecie. Ewentualnie mógłby cały czas nagrywać solidne płyty z Mondo Generator. Ale nie. Jemu się zachciało działać indywidualnie. Efektem tego jest ta fatalna płyta. Niżej się nie da upaść. Przykre. Kończę, nie będę dalej kopał leżącego.

piątek, 23 października 2009

The Phantoms - Jadłodajnia Filozoficzna 22.10.2009

Dawno nie byłem na żadnym koncercie. A tu nagle pojawiła się okazja, żeby po raz trzeci zobaczyć Phantomsów. Takich okazji się nie przepuszcza, musiałem więc iść do Jadło. Gig miał się zacząć o 21, ale kiedy przybyłem do klubu kilka minut przed planowanym startem, Jadłodajnia świeciła pustkami. Jednak z minuty na minutę przybywało coraz więcej ludzi. Koło 22 była już ich dość słuszna ilość, chociaż wielkich tłumów nie odnotowałem. Chłopaki weszli na scenę kilka minut po 22. Skład cały czas ten sam, na gitarach Grzegorz i Sztj, a za perkusja, grający na stojąco, Legus. Początek koncertu wypadł średnio. Pierwsze 2 kawałki mnie nie porwały. Trzeci, znany z EPki, "Brother Jay", cały czas mnie nie przekonuje. Dodatkowo wczoraj sprawiał wrażenie, jakby był zagrany nieco wolniej. I tyle narzekania (póki co). Dalej było zdecydowanie lepiej. Najpierw niszczący kower oldschoolowego surfowego wałka, którego tytułu nie mogę sobie przypomnieć za Chiny Ludowe :), a później polecieli z resztą EPki, zachowując kolejność z płyty. Czyli kapitalny "Kowalski", już w recenzji materiału Phantomsów bardzo wychwalałem ten numer, dodam tylko, że na żywo wypada jeszcze fajniej. Potem "Brand New Tattoo". Utwór sam w sobie rewelacyjny, ale wczoraj wypadł kiepsko. Dlaczego? Przez harmonijkę. Była tak głośna, że prawie mi głowę rozsadziło od środka. Może jestem już za stary, ale taki drobny szczegół niesamowicie zakłócił odbiór świetnego kawałka. Później zagrali "Crazy Like a Wasp". Miód na uszy. Na koniec zasadniczej części koncertu chłopaki zaserwowali nam dwa psychodeliczne instrumentale. Pierwszy z nich był długi, a przy tym wręcz wyborny. Muzyka płynąca ze sceny zadziałała na mnie jak narkotyk, na mojej twarzy rysował się uśmiech. Taką psychodelię uwielbiam. Drugi z nich też był fajny, ale ja cały czas byłem pod wrażeniem tego pierwszego. Po tych kawałkach nastąpiła krótka przerwa na papierosa. I bisy, będące powrotem do bardziej garażowego klimatu. Koniec? Nic z tych rzeczy, nie ma łatwo. Phantomsi zostali zmuszeni do dalszego grania. Zagrali jeszcze dwa, surfowo - rock 'n' rollowe kawałki, które dosłownie porwały wszystkich zgromadzonych pod sceną, potem do głosu doszli panowie z Warsaw City Rockers, czyli zaczął się after.
Co ja mogę powiedzieć? Świetny koncert, bardzo udany wieczór i kropka. Jadłodajnia była wczoraj wehikułem czasu. Na około 50 minut mogliśmy się cofnąć o pół wieku. Domagam się większej ilości tak wybornych gigów.

Jak ktoś wczoraj zaspał to jeszcze w poniedziałek w Saturatorze będzie możliwość zobaczenia i usłyszenia tego, co chłopaki wyczyniają na koncertach.

Them Crooked Vultures (pt 3)

Nareszcie coś wiadomo. W sieci pojawiło się trochę informacji dotyczących debiutu Them Crooked Vultures.
Po pierwsze, premiera albumu została zaplanowana na 17 listopada, a więc za niecały miesiąc. Jaram się!
Po drugie, okładka. Ma wyglądać tak:
Po trzecie, tracklista. Oto ona:
01 No One Loves Me & Neither Do I
02 Mind Eraser, No Chaser
03 New Fang
04 Dead End Friends
05 Elephants
06 Scumbag Blues
07 Bandoliers
08 Reptiles
09 Interlude With Ludes
10 Warsaw or the First Breath You Take After You Give Up
11 Caligulove
12 Gunman
13 Spinning in Daffodils
Po czwarte, cena. W preorderze jest niska, a nawet bardzo niska. Wersję CD wraz z koszulką możemy kupić za 25$, a winyl z t-shirtem za 30$. Czyli przeliczając na złotówki odpowiednio około 75 zł i około 90 zł. Oby w Europie ceny były na podobnym poziomie. Jakby ktoś jednak chciał nabyć krążek prosto z USA to proszę bardzo: http://store.themcrookedvultures.com/.
Po piąte, na 26 października została zapowiedziana premiera pierwszego singla zatytułowanego "New Fang". Czekam z niecierpliwością :)

środa, 21 października 2009

The Phantoms w Jadłodajni Filozoficznej


Jutro, 22.10, w Jadłodajni Filozoficznej wystąpi, kolejny już raz, zespół The Phantoms. Po ciekawej EPce (recenzja tutaj) i kilku dobrych koncertach, możemy oczekiwać naprawdę porządnego gigu. O after jak zwykle zadbają Warsaw City Rockers.
Wjazd prawie za darmo, za symboliczne 5 zł.
Start - godzina 21.

wtorek, 6 października 2009

Maroko 20.09 - 4.10.2009

Nie samą muzyką człowiek żyje. Przyszedł czas na zmianę tematu, bo jest ku temu powód. Mianowicie mój wyjazd do Maroka. Nie mam jednak zamiaru skupiać się na zabytkach, architekturze i tym podobnych rzeczach, choć oczywiście nie jest możliwe zupełne ich pominięcie. Chcę opowiedzieć o tym co mi się podobało lub nie, co mnie w jakiś sposób poruszyło, zszokowało...
Dzień 1. Warszawa-Malaga-Gibraltar-Tarifa-Tanger
Od samego początku był to dla mnie dzień debiutów. Pierwszy lot samolotem, pierwsza wizyta w Hiszpanii i pierwsza podróż poza Europę. Okazało się, że latanie jest spoko, choć troszkę nudne, ale nie będę narzekał. Mijają niecałe 4 godziny, a ja jestem na drugim końcu kontynentu. W Maladze szybka przesiadka do autokaru i w drogę. W międzyczasie okazało się, że po drodze odwiedzimy jeszcze jeden kraj. Zamiast bezpośrednio do Tarify, pojechaliśmy na chwilę do Wielkiej Brytanii. Oczywiście mam na myśli Gibraltar. Pomijając bezsensowną kontrolę paszportową na granicy brytyjsko - hiszpańskiej Gibraltar mi się bardzo spodobał. Ładne widoczki bla bla bla. Najlepsze były małpy :) Zasuwały wszędzie gdzie się dało, skakały, pajacowały i były trochę bezczelne (kradły!), mimo to uwielbiam je :D Następnie wyruszyliśmy do Tarify, zapakowaliśmy się na prom, żeby przez cieśninę Gibraltarską przeprawić się do Tangeru. Dopłynęliśmy i przeżyłem szok. Niby tylko 20 km dzieli w tym miejscu Europę od Afryki, a różnica jest ciężka do opisania słowami. Już na dzień dobry przeszliśmy "badanie medyczne", po nim mogliśmy przekroczyć granicę. Potem w drodze do hotelu moją uwagę przyciągali ludzie, dokładniej mówiąc ich stroje. W Polsce pozawijane kobiety czy Arabowie w sukienkach kojarzą się raczej z terrorystami, w Maroku musiałem na ponad dwa tygodnie przywyknąć do takiego widoku. Początkowo było mi ciężko. Tamtejsza kultura jest zdecydowanie inna niż nasza, europejska. I w sumie w ten sposób skończył się pierwszy dzień wycieczki.
Dzień 2. Tanger - Volubilis - Fez
Na początku dnia czekało nas zwiedzanie Tangeru. Miasto miejscami wyglądało dość europejsko, jednak najważniejsze okazało się zwiedzanie kasby. Najważniejsze, ponieważ pozwoliło spojrzeć na Maroko trochę innym okiem, zobaczyć bardziej 'od kuchni' życie codzienne Marokańczyków. Był tylko jeden problem. Trafiliśmy akurat na 3 świąteczne dni po ramadanie i wszystko (dosłownie) było zamknięte. Po zobaczeniu Tangeru ruszyliśmy autokarem w stronę Fezu. Po drodze musieliśmy przekroczyć granicę... hiszpańsko - francuską :) Ot taka pozostałość po okresie kolonializmu, niemniej ciekawa. Kawałek przed Fezem czekał nas kolejny przystanek. Tym razem na zwiedzanie Rzymu. Tego starożytnego, bowiem trafiliśmy do Volubilis, ruin miasta należącego niegdyś do Cesarstwa Rzymskiego.
Późnym popołudniem udało się w końcu dotrzeć do Fezu, gdzie zdążyliśmy jeszcze pójść na spacer na prawdopodobnie najbardziej reprezentacyjną ulicę miasta, czyli aleję Hasana II. Zupełnie nie mój klimat. Niby ładna, ale pełno ludzi, straszny hałas, a Marokańczycy ponoć lubią spędzać tam swój wolny czas. Ja bym nie wytrzymał :)
Dzień 3. Fez Atrakcją tego dnia był kilkugodzinny spacer po największej na świecie, wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO medinie w Fezie. Właśnie wtedy zmieniło się moje podejście do Maroka, spojrzałem na ten kraj z innej strony. Nie przyszło to jednak łatwo. Wizyta w medinie, lekko mówiąc, była przeżyciem dość hardcore'owym. Wąskie, nieuporządkowane uliczki, tłum Marokańczyków, możliwość kupienia dosłownie wszystkiego. Od dywanów i ubrań po produkty spożywcze takie jak kury czy gołębie, ponoć zdarzały się też same głowy zwierząt, ale tego na szczęście nie widziałem. Do tego dochodził specyficzny zapach, a właściwie smród, którego nie da się opisać słowami. Najbardziej dał mi się we znaki podczas wizyty w garbarni, miałem wrażenie, że zaraz zwrócę wszystkie dotychczas zjedzone posiłki. Na dworze tego dnia panował upał więc zapachy było czuć na każdym kroku. Wspomniałem o wąskich uliczkach w medinie. One były zarazem zbawieniem i przekleństwem. Zbawieniem, bo stojące blisko siebie domy dawały cień, a przekleństwem, gdyż bardzo łatwo można było się zgubić. Warto jeszcze dodać, że przekroczenie bramy mediny da się porównać do skorzystania z jakiegoś wehikułu czasu. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak mieścina sprzed kilkuset lat. Jedyną rzeczą zdradzającą, że mamy XXI wiek były anteny na dachach budynków. Cóż, przeżycie z jednej strony szokujące, z drugiej niesamowicie pasjonujące. Ciężko mi to teraz opisać słowami, medinę w Fezie trzeba zobaczyć na własne oczy. Po kolacji postanowiliśmy przedłużyć nasze oglądanie Fezu i pojechać do pewnego hotelu, którego nazwy nie pamiętam, aby zobaczyć nocną panoramę miasta. Widok widokiem, a ciekawsza okazała się sama droga. I to w obie strony. A to dlatego, że musieliśmy przemieszczać się taksówkami. Po prostu rewelacja. Stare, zdezelowane fiaty uno, w Europie pewnie by nawet ich nie dopuścili do ruchu. W Maroku wręcz przeciwnie. Tam nadają się do wożenia ludzi :) Poza samymi samochodami, bardzo specyficzni byli ich kierowcy. Sprawiali wrażenie szurniętych. Jeden całą drogę gadał coś po francusku, patrząc się wszędzie tylko nie na ulicę, drugi zaś skupiał się na słuchaniu, prawdopodobnie, jakiejś modlitwy w radiu (do końca nie jestem pewien czy to była modlitwa, niestety nie znam arabskiego). Wrażenie robiła też cena. Wieczorny/nocny przejazd przez pół miasta wielkości Krakowa kosztował niecałe 20 dirhamów, czyli... około 2 euro. Gdyby tylko u nas były takie stawki za przejazd taryfą :)
Dzień 4. Fez - Meknes - Erfoud
Dzień inny niż wcześniejsze. Mniej było zwiedzania, więcej jeżdżenia. Chociaż i tak w ogólnym rozrachunku był to dla mnie jeden z ciekawszych dni. Z rana wyruszyliśmy do Meknes, nie zabawiliśmy tam długo, jednak zdążyliśmy zobaczyć wnętrze meczetu i kilka innych miejsc. Nie to było najważniejsze, moim zdaniem później było lepiej. Po mniej więcej 2 godzinach pobytu w Meknes pojechaliśmy na południe w stronę Erfoudu. Czekała nas długa droga przez góry Atlas. Dość szybko spotkała nas niespodzianka. Znów małpy. Tym razem dziko żyjące. Okazało się, że mamy ze sobą banany i mogliśmy je nakarmić :) Rewelacja. Gdyby mi pozwolili, pewnie ze 3 godziny mógłbym tam zostać. Niestety, 15 minut przerwy i jazda. Nic to. Skończyły się góry i zaczęła się pustynia. Świetnie. Złapałem empetrójkę i szybko odpaliłem Kyussa. W końcu ten zespół jak żaden inny zasługuje na słuchanie podczas przemierzania pustyni.Droga wyglądała mniej więcej tak jak na zdjęciu. Jakby prowadziła donikąd. Podczas jednej z przerw miałem wrażenie, że jesteśmy na pieprzonej Route 66. Pustynia, na niej kawałek asfaltu, cywilizacji ani widu, ani słychu. Tylko co kilkanaście kilometrów stały jakieś stare, zapuszczone bary. Po prostu mistrzostwo! Jechaliśmy i jechaliśmy, a ja się jarałem coraz bardziej, w ogóle nie czułem zmęczenia długą trasą. To nie koniec. Punkt kulminacyjny nastąpił dopiero później. Tuż przed zmrokiem trafiliśmy na skraj olbrzymiej oazy. Szybko wyleciałem z autokaru, żeby pochodzić po pustyni. Kyuss cały czas wybrzmiewał w słuchawkach. Tam, w odpowiednich warunkach, stoner/desert rock nabiera innego znaczenia :) Do hotelu dojechaliśmy dość późno, a następnego dnia czekał nas jeszcze wschód słońca na pustyni...
Dzień 5. Erfoud
Tak jak napisałem. Wschód słońca na pustyni. Pobudka - 3 z hakiem. Wyjazd chyba o 4. Zaspany dotelepałem się do jeepa, którym mieliśmy ruszyć w kierunku piaszczystej pustyni, jednak dość szybko się rozbudziłem. Początkowo było ciemno, co biorąc pod uwagę wczesną godzinę, nie motywowało do podziwiania widoczków. Na szczęście po kilku minutach jazdy zaczęło się trochę rozjaśniać i naszym oczom ukazała się pustynia w pełnej krasie. Faaajnie! Po około 40 minutach dotarliśmy w wyznaczone miejsce. Tam każdy musiał dokonać wyboru. Wielbłąd czy 20 minutowy spacer. Wybrałem spacer. I to był błąd! Olbrzymi błąd, o czym przekonałem się już po kilku minutach przechadzki. Po płaskim i z górki szło się przyjemnie, zaś każde, nawet drobne wzniesienie to był koszmar. Piasek się zapada, nogi uciekają, po 10 minutach myślałem, że wypluję płuca! A jeszcze gość, z którym przemierzałem pustynię mówił tak koszmarnie po angielsku, że musiałem zużywać resztki sił na próby zrozumienia go. Ale dotarłem! Od razu poprosiłem o wodę i wielbłąda na drogę powrotną :) Chociaż przyznam, że warto się było przemęczyć. Dla wspaniałych widoków. Wschód słońca wyglądał cudownie. Oczywiście nie mogłem sobie odmówić przyjemności posłuchania Kyussa. I muszę się powtórzyć. Wtedy można skumać o co w tej muzyce chodzi. Postaliśmy tak pół godzinki i musieliśmy wracać. No to hop na wielbłąda, poleciałem ucieszony, że nie będę musiał zasuwać o własnych siłach. A wielbłąd ewidentnie chciał mnie zrzucić przy wstawaniu. Menda jedna. Ale się nie dałem i pojechałem. Powrót okazał się bardzo przyjemny. Potem znów do jeepa i siup do hotelu. W drodze powrotnej wydarzyło się coś jeszcze (właściwie w obie strony się wydarzyło, ale za pierwszym razem nie zauważyłem). Musieliśmy przejechać przez rzekę. W Maroku rzeki pojawiają się zazwyczaj okresowo więc nikt nie stawia mostów. Wręcz przeciwnie. Tam gdzie jest rzeka, droga przebiega niżej. A dzień wcześniej akurat padało i pojawiła się przeszkoda, o dziwo całkiem duża. Dobrze, że jechaliśmy jeepem, bo inaczej nigdzie byśmy nie dotarli :) Po powrocie do hotelu mieliśmy śniadanie i takie tam pierdoły. Ogólnie to był dzień przerwy. Postanowiłem więc poczytać książkę przy basenie, w cieniu. Niestety, afrykańskie muchy skutecznie przeszkadzały mi w jakimkolwiek skupieniu. Szybko zmieniłem plany. Pomyślałem sobie, że dawno nie pływałem, a skoro jest basen, to trzeba z niego skorzystać. No i jak wlazłem o 11 to pływałem do 14. To był mój kolejny błąd tego dnia. Tym razem podwójny. Po pierwsze spaliłem się jak świnia na ruszcie (wszelkie kremy do opalania są gówno warte!), a po drugie miałem mega zakwasy. W nocy nie wiedziałem co mnie bardziej boli. Plecy od słońca czy mięśnie od pływania.
Dzień 6. Erfoud - Ouarzazate
I znów długi przejazd. Tym razem z atrakcjami po drodze. Zatrzymywaliśmy się często, bo widoczki tego wymagały. Jednak pierwsza przerwa była jeszcze w samym Erfoudzie. Poszliśmy zobaczyć jakiś zakład, gdzie produkuje się różne mniej lub bardziej ciekawe rzeczy z kamienia. Nie to jest ważne. Bardziej mnie zaintrygowało to jak nas powitali.
-Where are you from?
-Poland.
-Polonia?
-Yes.
- AAA. Polonia! Gorbaczow!!
Pomyślałem sobie. Tak kurwa. Gorbaczow. Ładnie nas kojarzycie...
Później mieliśmy już typowe postoje na zdjęcia itp. Dłuższą przerwę zafundowano nam w bardzo ładnym wąwozie (możecie mnie zabić, ale nazwy sobie nie przypomnę). Tutaj mała namiastka widoczków:


Po wąwozie poruszaliśmy się pieszo, bo deszcz zniszczył drogę. Byliśmy przez to narażeni na sprzedawców różnego rodzaju pamiątek. Ja jednak zostałem potraktowany jak jednoosobowa fundacja charytatywna, rozdająca handlarzom papierosy. Nie wiem czemu wszyscy się do mnie doczepiali prosząc o fajka. Nawet tam nie paliłem. Dobrze, że odmówiłem pierwszemu, bo gdybym wyjął paczkę, mógłbym wracać z pustymi rękami.
Do Ouarzazate dojechaliśmy dość szybko więc nasza Pani Pilot zadecydowała, że zdążymy jeszcze odwiedzić kasbę. Samej kasby nie pamiętam, bo przegadałem całą wizytę w niej, widocznie nie była najciekawsza. Za to pamiętam, iż przed wejściem kłębiło się sporo policji i różnych panów w garniturach. Jak się później okazało, wraz z nami w kasbie była hiszpańska królowa Zofia, nawet ją spotkaliśmy, sprawiała wrażenie miłej osoby :) A teraz mała dygresja. Wizyta królowej nie wymaga zamknięcia obiektu. U nas jest inaczej. Lech Kaczyński jest na co dzień (tzn. kiedy nie jest prezydentem) moim sąsiadem, a Maria Kaczyńska moją sąsiadką. I gdy Maria wchodzi do sklepu, ten jest natychmiastowo zamykany. Taka drobna różnica. Koniec dygresji. I również koniec dnia. Później okazało się tylko, że marokańskie noce są bardzo zimne.
Dzień 7. Ouarzazate - Marrakesz
Ouarzazate jest bardzo ładnym miastem, ale nie ma w nim nic do oglądania. Odwiedziliśmy tylko studio filmowe Atlas. Nakręcono w nim całą masę różnych filmów. Oto pełna lista: Po zwiedzaniu studia ruszyliśmy w stronę Marrakeszu, jednak jeszcze kilkakrotnie nadarzyła się okazji, żeby zrobić sobie krótszą bądź dłuższą przerwę. Zaczęliśmy od tej dłuższej. W pięknie położonym miasteczku, znanym z tego, że dość regularnie występuje w przeróżnych filmach. Tam sobie troszkę pooglądaliśmy i pospacerowaliśmy, a następnie czekał nas przejazd przez Atlas Wysoki. Największą atrakcją była przełęcz Tichka. Chyba ze względu na panującą tam temperaturę i wiejący wiatr. Przełęcz znajduje się na wysokości ponad 2000 metrów. Straszy turystów chłodem, było tam tylko około 10 stopni, a wiatr sprawiał, że odczuwało się wręcz mróz. Zarządzona przerwa była chyba najkrótsza na całej wycieczce, wszyscy wyskoczyli zadowoleni, że porobią zdjęcia... I wracali do autokaru jeszcze szybciej niż wyszli :) Po przełęczy mieliśmy wręcz ekwilibrystyczny zjazd. Wąska droga, pełno zakrętów, a nasz autokar do krótkich nie należał. Ale udało się, wszyscy przeżyli. Po południu przybyliśmy do Marrakeszu, mieliśmy trochę czasu dla siebie. Wieczorem czekała nas pierwsza, a zarazem jedna z największych atrakcji tego miasta, czyli plac Jemaa el-Fna, kojarzony, w każdym razie przeze mnie, głównie z hipisami. I ja się spodziewałem takiego hipisowskiego klimatu. Okazało się, że może ze 3 grupki muzyków sobie jamowały, a cała reszta to najzwyczajniej w świecie festyn. Bo nie jarają mnie bazary oraz bezsensowne spędy. Plac ewentualnie może się spodobać osobom, które mają ochotę skosztować marokańskich specjałów takich jak bycze jądra. Ja odpadam, dziękuję bardzo za takie atrakcje. Chciałem czegoś w tym stylu:
A wyszło wielkie nic. Oczywiście nie wymagałem występu Zeppelinów, chociaż na pewno by nie zaszkodził :D To było dla mnie chyba największe rozczarowanie w Maroku.
Dzień 8. Marrakesz
Trochę się rozpisałem przy poprzednich dniach, teraz będzie krócej, bo coraz mniej rzeczy mnie zaskakiwało.
W Marrakeszu oglądaliśmy sobie głównie starą część miasta. Meczet Kutubijja, grobowce Saadytów, blablabla. Drugi raz odwiedziliśmy plac Jemma el-Fna. W dzień było jeszcze gorzej, aż szkoda pisać. Zobaczyliśmy też kilka ogrodów, z których miasto słynie. Na mnie największe wrażenie zrobił Majorelle, należący niegdyś do pana Yves Saint Laurenta (ponoć to był znany projektant mody :). Sami spójrzcie.


Dzień 9. Marrakesz
Właściwie powinienem napisać "teoretycznie Marrakesz". Tego dnia mieliśmy wolne, ale pojechaliśmy na wycieczkę fakultatywną do doliny Uriki i Oukaïmeden (2600 m n.p.m.). Mieliśmy trochę pecha, bo mgła zasłoniła nam lwią część widoków, które na zdjęciach zapierają dech w piersiach. Dodatkową atrakcją byli zdesperowani handlarze, którzy chcąc coś sprzedać gonili za nami na małych motorkach aż do Oukaïmeden. Czym dalej jechaliśmy, tym niższe ceny proponowali. Nawet ja się skusiłem. Kupiłem sobie kindżał. Na dole kosztował 100 euro (pff, chyba ich pojebało). Na górze jednak udało mi się go nabyć za symboliczne kilka euro. Mnie, osobie, która o targowaniu nie wie nic :D Rewelacja.
Wieczorem poszliśmy sobie na spacer po centrum Marrakeszu. Bardzo europejskim, nowoczesnym. Najciekawiej prezentował się dworzec kolejowy. Polska przy tym wymięka.

Prawda, że ładny? Jakość bidna, bo zdjęcia robiłem komórką.
Dni 10-12. Agadir
Teoretycznie najsłabszy punkt wycieczki. Niestety potwierdziło się to też w praktyce. Agadir to typowy kurort wypoczynkowy, z wielkimi molochami zamiast normalnych hoteli itd. Jedyną jego atrakcją jest ocean. Czyli nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Niby pierwszy raz w życiu miałem okazję zobaczyć ocean, ale nie zrobił na mnie większego wrażenia, straszne za to było słońce. Od oceanu wiało i nie było czuć, że grzeje. Efekty pojawiały się wieczorami. Przez te 3 dni opalałem się łącznie 2 godziny, a zostawiłem w Agadirze sporo skóry. Co do innych atrakcji to było małe zoo, w którym znajdowały się nawet nasze polskie jelenie :) Co jeszcze? Był gość, który chciał mi sprzedać okulary przeciwsłoneczne. Kulturalnie mu odmówiłem, a on zapytał skąd jestem. Odpowiedziałem więc, że z Polski. Na to wymienił 3 miasta. Kraków, Wrocław i... Myślenice. Zatkało mnie :) A nazwę wymówił bardzo piękną polszczyzną. Serio. W ogóle kolejny raz przekonałem się, że Marokańczycy są niesamowicie mili. Co chwilę ktoś mnie zaczepiał, pytał jak mi się podoba ich kraj, doradzał, gdzie warto pójść, żeby zobaczyć coś ciekawego.
Jeszcze taka mała ciekawostka. W drodze do Agadiru natknęliśmy się na konwój z królem Muhammadem VI. Sam konwój wrażenia nie robił. Ciekawsze były zabezpieczenia. Żołnierze obstawili około 20 kilometrowy odcinek autostrady. To chyba lekka przesada.
I tyle, w Agadirze nic więcej nie było.
Dzień 13. Agadir - Casablanca - Rabat
Wyruszyliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Do Casablanki mieliśmy pińcet kilometrów. I po co było wstawać tak wcześnie? Po nic. Casablanca jest miastem brzydkim i kropka. Pełno w niej kontrastów. Obok bardzo bogatych dzielnic można znaleźć slamsy, takie hardkorowe, niczym wyjęte z filmu (mimo to w slamsach doskonale wiedzą co to antena satelitarna). No dobra. Była w Casablance jedna rzecz warta uwagi. Meczet Hassana II, olbrzymi, właściwie monumentalny, przytłaczający swą wielkością. A przy tym piękny. Sam minaret ma 200 m z okładem. Gdzieś wyczytałem, że do środka można by zapakować całą bazylikę św. Piotra. Robi wrażenie. Na mojej liście najwspanialszych obiektów sakralnych wbił się na drugie miejsce, zaraz po katedrze we Florencji. Zdjęcia wnętrza nie wyszły nam najlepiej więc ich tu nie wrzucam, ale proponuję sobie wyguglować. W sumie w Casablance to tyle. Poza tym meczetem jest ona nieciekawym miastem przemysłowym. Po zwiedzaniu pojechaliśmy do Rabatu. Stolica Maroka od samego początku zrobiła na mnie większe wrażenie niż Casablanca. Przede wszystkim dlatego, że jest to ładne miasto :) Wieczorem zrobiliśmy sobie mały spacer po centrum. Zdjęć brak, musicie mi uwierzyć na słowo, a zazwyczaj nie oszukuję :)
Dzień 14. Rabat - Tanger - Tarifa - Malaga
Dzień 14 był dniem przygód. Chociaż rano nic na to nie wskazywało. Po południu zresztą też. Ale po kolei. Najpierw pozwiedzaliśmy sobie Rabat. Przy świetle dziennym również robił wrażenie. Zobaczyliśmy pałac królewski, mauzoleum króla Muhammada V (spryciarze zastosowali podobną sztuczkę jak Francuzi przy grobie Napoleona). No i jeszcze Chellah, tylu kotów co tam przebywało w życiu nie widziałem. Dobra. Wszystko pięknie, po zwiedzaniu ruszyliśmy w stronę Tangeru, coby jakoś wrócić do Europy. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. 30-40 km przed Tangerem dopadł nas jednak pech. Autokar odmówił posłuszeństwa. No to mieliśmy problem. Bo była godzina 13 z hakiem, a o 15 powinniśmy opuścić Czarny Ląd. W końcu po około 158 próbach autokar odpalił, po ponad 3 godzinach stania pośrodku niczego, na jakiejś pustyni. Prom oczywiście zwiał, ale pędziliśmy, żeby załapać się na kolejny. Na szczęście/nieszczęście zaczekali na nas. O 17:15 dojechaliśmy do Tangeru, szybko nas odprawili (uważacie, że w Polsce jest korupacja? Pfff). Szczęśliwi zapakowaliśmy się na prom i pojawił się drugi problem. Nasz autokar został w Maroku. Zaczekali na nas prawie godzinę, ale na autokar nie mogli poczekać jeszcze przez 2 minutki. W efekcie byliśmy w Hiszpanii przed 21, przez zmianę strefy czasowej nagle zrobiło się późno. A czekała nas jeszcze odprawa celna. Celnicy okazali trochę serca i puścili nas, żebyśmy mogli sobie w mieście zaczekać na autokar i bagaże. Prom z autokarem dopłynął do Tarify po 23. Musieliśmy wrócić się po nasz dobytek, przejść przez te bramki i takie tam. To nie zajęło dużo czasu, ale kolejną godzinę straciliśmy czekając aż odprawią nasz środek lokomocji. Była więc mniej więcej 24. Wszyscy byli wykończeni. Ruszyliśmy sobie w stronę Malagi. I co? Zaraz zatrzymała nas policja. Wtedy już zacząłem się śmiać sam do siebie. W hotelu w Maladze byliśmy po 2 w nocy. A mieliśmy być koło 21... Cóż, po takich przygodach powinniśmy się cieszyć, że w ogóle dotarliśmy :)
Dzień 15. Malaga - Warszawa
Nadszedł czas powrotu. Tym razem bardzo fajnie się leciało. Nad całą Europą była ładna pogoda, a jako że siedziałem przy oknie, mogłem sobie sporo poobserwować. Dopiero nad Polską zrobiło się brzydko, a nad Warszawą wręcz okropnie. Po wyjściu z samolotu chciałem wracać. Tam w Maladze było około 30 stopni, słoneczko, u nas za to prawie mróz i do tego deszcz. Pięknie nas Polska powitała.
No i na tym koniec. 15 dni minęło mi jak z bicza strzelił. Było REWELACYJNIE!

ERRATA.
Dzień 6.
Jest: Samej kasby nie pamiętam, bo przegadałem całą wizytę w niej, widocznie nie była najciekawsza.
Powinno być: "Wolałem się nabijać z przewodnika (charczącego i ewidentnie będącego pod wpływem narkotyków - przyp. autor) razem z córką pani pilot, a nie pamiętam jak kasba wyglądała, bo przywaliłem z dyńki w strop w jednym z pomieszczeń".

poniedziałek, 5 października 2009

MESMER (Finlandia) + afterparty 29.10 - Hydrozagadka

Pochodzący z Finlandii zespół to prawdziwa perełka na tamtejszej scenie muzyki alternatywnej. Grupa powstała w roku 2003 i zaczynała od grania coverów zespołów black metalowych. Z biegiem czasu zainteresowania muzyczne chłopaków zmieniały się na tyle, że bezcelowe jest przypisywanie im gatunkowej łatki. W muzyce Mesmer niektórzy doszukują się wpływów krautrocka, proto techno czy też post-punka. Nieustanne pozostaje tylko zamiłowanie do prostych powtórzeń i surowej psychodeli. W ciągu tych sześciu lat grupa zasłynęła wydaniem dwóch bardzo dobrze przyjętych albumów („Sugar Termon”, „Throwing Scissors” – album ten uznany zostało za kamień milowy w historii fińskiego psycho rocka nie tylko przez fanów ale również przez krytyków.), jak i serią niezwykle intensywnych, żywiołowych i szaleńczych występów na żywo. Jak przyznaje Miki Brunou, wokalista zespołu, intencją zespołu jest przełamanie bariery między wykonawcą a słuchaczami i zaangażowaniem publiki do udziału w grupowym doświadczeniu, mającym na celu wywołanie takiej euforii, jaka towarzyszy muzykom podczas występów na żywo.

We wrześniu tego roku zespół wydał swój trzeci album zatytułowany „The Ghost of a Tennis Court”. Z tej okazji zespół odbywa trasę koncertową po Finlandii i Europie Wschodniej. W Polsce, poza Warszawą, zagości w Toruniu (27.10) i Olsztynie (28.10).

Wjazd za darmo.
Start o 21.
Myspace zespołu

niedziela, 4 października 2009

Pożegnanie z Afryką

Ktoś w komentarzu do poprzedniego posta wspomniał, żebym napisał o pożegnaniu z Afryką. To piszę, dziś wróciłem do Polski. Doszły mnie też słuchy, że parę osób myślało, że sobie robię jaja i gdzieś się ukrywam. Ale nie, ja naprawdę byłem w Maroku. Jutro postaram się napisać coś więcej o tej wyprawie, bo była pasjonująca, chociaż nie daję sobie ręki uciąć, że tekst pojawi się na blogu, wiadomo, początek października to też początek kolejnego już roku studiowania. Tymczasem pozdrawiam czytelników :)

Ps. Właśnie zobaczyłem, że pojawił się nowy, trzeci już klip Mesa, promujący Zamach na przeciętność. Jeszcze nie widziałem, ale wrzucam :)