Kilka dni temu w sieci pojawił się nowy kawałek Pjusa, pierwszy, nagrany po walce stoczonej z chorobą. Utwór "Głośniej od bomb" dotyczy Powstania Warszawskiego, a dokładniej mówiąc Plutonu Głuchoniemych, który brał udział w owym Powstaniu. Jest on zwiastunem solowej płyty Pjusa "Life After Deaf". Krążek powinien ukazać się na jesieni.
Z wielu względów warto zapoznać się z tym utworem, a na szczególną uwagę zasługuje bardzo ciekawy, recytowany tekst.
Pjus o "Głośniej od bomb":
"Nie jestem neofitą, „entuzjastą” pamięci o Powstaniu od wczoraj, a od 10 lat aktywnie, na różne sposoby dbam o Warszawę, krwawe, niezwyciężone miasto, chociażby przez czczenie tych, którzy walczyli o nie, o Polskę. Dodatkowo historia Plutonu Głuchoniemych, jest dokładnie tym, czego choć cząstkę chciałbym przekazać swoim życiem i czynami- walcz, nawet jeśli taka walka wydaje się niemożliwa. Podmiotem lirycznym dwóch pierwszych zwrotek jest uczestnik Powstania i nie chcąc wprowadzać anachronizmu w postaci rapowania ich zdecydowałem się na ich recytację, co wzmacnia cały efekt i przekaz."*
Na dziś, czyli 1 sierpnia, zapowiedziana została premiera klipu. Wrzucę go tutaj po powrocie.
No właśnie. Dziś jest 1 sierpnia. Pamiętajcie, żeby o godzinie 17 oddać hołd Powstańcom, którzy przez 63 dni dzielnie walczyli, nie tylko o stolicę, ale o cały kraj!
Do usłyszenia po 10 sierpnia!
* Żródło: www.alkopoligamia.com
piątek, 31 lipca 2009
Podsumowanie tygodnia pt 6
Podsumowanie kolejny raz pojawia się wcześniej. Znów z tego samego powodu. Wyjazd. Żyć człowiekowi nie dadzą. Cóż, jakoś będę się musiał przemęczyć. Tym razem przewiduję troszkę dłuższą przerwę. Wracam koło 10 sierpnia i wtedy blog rusza już pełną parą. Po powrocie planuję nowe atrakcje, reklamy na onecie, w metrze i na autobusach!
Wracając do tematu. Wyjazd do Paryża i wizyty w tamtejszych sklepach przesądziły o wynikach w tym tygodniu.
W kategorii album tygodnia bezsprzecznie wygrywa The Black Box Revelation z ich krążkiem Set Your Head on Fire.
Z kolei utworem tygodnia zostaje kawałek The Warlocks "Moving Mountains" z płyty Heavy Deavy Skull Lover.
Wracając do tematu. Wyjazd do Paryża i wizyty w tamtejszych sklepach przesądziły o wynikach w tym tygodniu.
W kategorii album tygodnia bezsprzecznie wygrywa The Black Box Revelation z ich krążkiem Set Your Head on Fire.
Z kolei utworem tygodnia zostaje kawałek The Warlocks "Moving Mountains" z płyty Heavy Deavy Skull Lover.
Kilka słów o... (pt 2)
Znów będzie o polskim rynku muzycznym, ale tym razem o wadach, a właściwie jego porównanie z francuskim. Wczoraj wróciłem z Paryża, gdzie odwiedziłem kilka dużych sklepów muzycznych. Na pozór nie różnią się one od naszych Empików, jednak jak powszechnie wiadomo, pozory mylą. Jeśli chodzi o muzykę można tam kupić wszystko!
Najpierw trafiłem do Virgin Megastore'u w Luwrze. Od razu rzucił mi się w oczy dział z rockiem alternatywnym. W polskich Empikach coś takiego nie istnieje. Bo i po co, prawda? No dobra, przesadzam. Niby jest dział alternatywa, ale z alternatywą ma to tyle wspólnego co ja z baletem. Mimo, że nie był to duży sklep, ilość płyt robiła wrażenie. Na tym jednak nie koniec. Drugim punktem na trasie 'zwiedzania' był sklep tej samej sieci na polach Elizejskich. No i tam to już było szaleństwo. Znowu najważniejszym miejscem, okazał się dział 'rock alternatywny', który miał w chuj (czytaj bardzo dużo) metrów długości ;)
A co było na półkach? Wszystko. Był The Brian Jonestown Massacre (był to dobre słowo, bo już go nie ma :D), były takie kapele jak The Black Angels, The Warlocks i co się tylko chciało. Chodziłem jak zombie, zupełnie nie wiedziałem co mam sobie kupić. Jedynym mankamentem sklepu okazały się ceny, bardzo różne. Można tam kupić płytę za 8 euro (np. wyrwałem w ten sposób The Dead Weather), ale są też cedeki po 20 z hakiem, a ceny winyli przekraczały nawet 50 (to już kosmos). Z powodu ograniczonego budżetu musiałem się trochę hamować. A szkoda, bo wydaje mi się, że bez większego problemu zostawiłbym tam z 1000 euro. Z ciekawości poszukałem też polskiej muzyki i nawet ją znalazłem. Oczywiście można kupić prawie całą dyskografię Behemotha, Vadera i Decapitated. Ten nasz rodzimy metal serio robi furorę za granicą.
Przy tym wszystkim Empiki wypadają dość blado. Jak to w Polsce wygląda każdy wie. Wybór mały, a jak już szczęśliwie coś się znajdzie, cena okazuje się zaporowa. Ciekawe czy doczekamy czasów, kiedy u nas bez większych problemów będzie można kupić takie płyty jak we Francji.
Ale żeby cały czas nie biadolić o tej naszej rzeczywistości przyszła pora na jakieś pozytywy polskiej sceny. Wczoraj kolejny raz trafiłem na koncert The Phantoms. I znów było kapitalnie, nie wiem czy nie lepiej niż za pierwszym razem. Potwierdzam to co pisałem o nich kilka tygodni temu. Rośnie nam wspaniały przedstawiciel psychodelicznego rocka. Czekam z niecierpliwością na następne koncerty!
piątek, 24 lipca 2009
Podsumowanie tygodnia pt 5 + bonus
W tym tygodniu podsumowanie trochę wcześniej. Cała sytuacja spowodowana jest moim krótkim wyjazdem. Zwycięzcy trafili się raczej nietypowi. Zarówno w kategorii album jak i utwór tygodnia wygrał polski zespół. Jaki?
Album tygodnia - Merkabah - EP
Utwór tygodnia - Merkabah - Narwhals
Link do pobrania płyty znajduje się trochę niżej, przy jej recenzji. Polecam!
A teraz czas na bonus. W ostatnim czasie ukazały się dwie płyty w jakiś sposób związane z Queens of the Stone Age. Po pierwsze debiutancki album zespołu Spinnerette, w którym śpiewa żona Josha - Brody Dalle, a na gitarze gra Alain Johannes (współpracował z QOTSA przy Lullabies To Paralyze). Po drugie epka Sweethead, kapeli Troya van Leeuwena, gdzie wokalnie udziela się, podobnie jak w Spinnerette, kobieta, a nazywa się ona Serrina Sims. W związku z tym proponuję małą zabawę, mianowicie ankietę. Spinnerette kontra Sweethead. Który zespół nagrał lepszą płytę? Który gitarzysta okazał się lepszy? Która pani ładniejsza? A może która lepiej śpiewa? Wybór należy do ciebie! Masz tylko jeden głos :)
Troszkę muzyki i zdjęć na stronach:
http://www.myspace.com/sweetheadmusic
http://www.myspace.com/spinnerettemusic
Zabawa trwa do 31 lipca :) Po powrocie napiszę coś więcej na temat obu płyt.
Album tygodnia - Merkabah - EP
Utwór tygodnia - Merkabah - Narwhals
Link do pobrania płyty znajduje się trochę niżej, przy jej recenzji. Polecam!
A teraz czas na bonus. W ostatnim czasie ukazały się dwie płyty w jakiś sposób związane z Queens of the Stone Age. Po pierwsze debiutancki album zespołu Spinnerette, w którym śpiewa żona Josha - Brody Dalle, a na gitarze gra Alain Johannes (współpracował z QOTSA przy Lullabies To Paralyze). Po drugie epka Sweethead, kapeli Troya van Leeuwena, gdzie wokalnie udziela się, podobnie jak w Spinnerette, kobieta, a nazywa się ona Serrina Sims. W związku z tym proponuję małą zabawę, mianowicie ankietę. Spinnerette kontra Sweethead. Który zespół nagrał lepszą płytę? Który gitarzysta okazał się lepszy? Która pani ładniejsza? A może która lepiej śpiewa? Wybór należy do ciebie! Masz tylko jeden głos :)
Troszkę muzyki i zdjęć na stronach:
http://www.myspace.com/sweetheadmusic
http://www.myspace.com/spinnerettemusic
Zabawa trwa do 31 lipca :) Po powrocie napiszę coś więcej na temat obu płyt.
Setting the Woods on Fire - Setting the Woods on Fire
Płyta Setting the Woods on Fire to kolejny już w tym roku obiecujący debiut. Chłopaki album nagrali w Warszawie, jednak za brzmienie odpowiedzialny jest Chris Crisci z amerykańskiego The Appleseed Cast. Trzeba przyznać, że dla debiutantów to spore wyróżnienie. Na tym nie koniec, płyta została wydana przez hiszpańską wytwórnię Promise! Promise! Jakby nie patrzeć - nietypowa sytuacja jak na polską kapelę.
Przyznam, że przy pierwszym kontakcie z zespołem trochę się przestraszyłem. Zaglądając na majspejsa od razu rzuca się w oczy "muzyka eksperymentalna / emo / hardcore". Cały mój strach wynikał z tego środkowego słowa, czyli emo. No, ale nie będę przecież oceniał muzyki po szufladce. Dla mnie, osoby, która nie siedzi w takim klimacie, płyta ma swoje zalety i wady. Może zacznę od tych pierwszych. Przede wszystkim brzmienie, brzmienie i jeszcze raz brzmienie, które jest fantastyczne. I to po całości. Dobrze brzmi i gitara i bas i perkusja i wokal. Duży plus jak na debiut. Na płycie nie ma nudnego pitolenia. Jest za to sporo hałasu, co nie przeszkodziło chłopakom we wrzuceniu do tego wielu ładnych melodii. Świetnie wypadają momenty, w których muzyka zaczyna ocierać się o hardcore. I nie chodzi o hardcore dla twardzieli spod znaku Madball, bardziej o tę melodyjną odmianę. Pojawiają się też solówki np. w "It Ends Today". Całkiem niezłe, troszkę świdrują mózg, ogólnie na plus. Coś jeszcze? Oczywiście! Olbrzymia dawka energii, najważniejsze, że jest bardzo pozytywna energia. Mamy też ciekawe zmiany tempa w obrębie jednego utworu. To wszystko można znaleźć w, moim zdaniem, najlepszym momencie płyty, czyli "Lost is All We Are". Dodatkowo fajnie wypada kontrast między krzyczanym, około hardcore'owym wokalem a czystym śpiewem. I w tym momencie chciałbym przejść do wad, a właściwie jedynej jak dla mnie wady. Chodzi o ten czysty śpiew. Za cholerę mi się nie podoba. Jest jak na moje uszy, skażone przeróżnymi dziwami muzycznymi, zbyt łagodny. Co prawda, zdążyłem się już do niego nieco przyzwyczaić, ale nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie mnie przekonał. Ewentualnie do wad można zaliczyć długość płyty. Tylko 25 minut, o ile w przypadku The Black Tapes podobny czas trwania zadowalał, to tutaj jeszcze jeden kawałek by się przydał.
Trzeba jednak przyznać, że chłopaki z Setting the Woods on Fire nagrali płytę na poziomie światowym. Nie musi spodobać się wszystkim fanom rocka, bo muzyka na albumie jest specyficzna, ale z pewnością warto się z nią zapoznać. Problemem może okazać się jej zdobycie. Płyta jest do kupienia w postaci plików mp3 w takich sklepach jak iTunes czy Amazon. W Polsce można kupić jedynie winyl, który został wydany w liczbie 250 egzemplarzy, mimo wszystko szczerze polecam!
Na koniec jeszcze warto dodać, że zespół nakręcił teledysk do utworu "You Started Fire I Was Burnt Alive":
Przyznam, że przy pierwszym kontakcie z zespołem trochę się przestraszyłem. Zaglądając na majspejsa od razu rzuca się w oczy "muzyka eksperymentalna / emo / hardcore". Cały mój strach wynikał z tego środkowego słowa, czyli emo. No, ale nie będę przecież oceniał muzyki po szufladce. Dla mnie, osoby, która nie siedzi w takim klimacie, płyta ma swoje zalety i wady. Może zacznę od tych pierwszych. Przede wszystkim brzmienie, brzmienie i jeszcze raz brzmienie, które jest fantastyczne. I to po całości. Dobrze brzmi i gitara i bas i perkusja i wokal. Duży plus jak na debiut. Na płycie nie ma nudnego pitolenia. Jest za to sporo hałasu, co nie przeszkodziło chłopakom we wrzuceniu do tego wielu ładnych melodii. Świetnie wypadają momenty, w których muzyka zaczyna ocierać się o hardcore. I nie chodzi o hardcore dla twardzieli spod znaku Madball, bardziej o tę melodyjną odmianę. Pojawiają się też solówki np. w "It Ends Today". Całkiem niezłe, troszkę świdrują mózg, ogólnie na plus. Coś jeszcze? Oczywiście! Olbrzymia dawka energii, najważniejsze, że jest bardzo pozytywna energia. Mamy też ciekawe zmiany tempa w obrębie jednego utworu. To wszystko można znaleźć w, moim zdaniem, najlepszym momencie płyty, czyli "Lost is All We Are". Dodatkowo fajnie wypada kontrast między krzyczanym, około hardcore'owym wokalem a czystym śpiewem. I w tym momencie chciałbym przejść do wad, a właściwie jedynej jak dla mnie wady. Chodzi o ten czysty śpiew. Za cholerę mi się nie podoba. Jest jak na moje uszy, skażone przeróżnymi dziwami muzycznymi, zbyt łagodny. Co prawda, zdążyłem się już do niego nieco przyzwyczaić, ale nie mogę powiedzieć, że jakoś specjalnie mnie przekonał. Ewentualnie do wad można zaliczyć długość płyty. Tylko 25 minut, o ile w przypadku The Black Tapes podobny czas trwania zadowalał, to tutaj jeszcze jeden kawałek by się przydał.
Trzeba jednak przyznać, że chłopaki z Setting the Woods on Fire nagrali płytę na poziomie światowym. Nie musi spodobać się wszystkim fanom rocka, bo muzyka na albumie jest specyficzna, ale z pewnością warto się z nią zapoznać. Problemem może okazać się jej zdobycie. Płyta jest do kupienia w postaci plików mp3 w takich sklepach jak iTunes czy Amazon. W Polsce można kupić jedynie winyl, który został wydany w liczbie 250 egzemplarzy, mimo wszystko szczerze polecam!
Na koniec jeszcze warto dodać, że zespół nakręcił teledysk do utworu "You Started Fire I Was Burnt Alive":
MySpace zespołu: http://www.myspace.com/settingthewoodsonfire
środa, 22 lipca 2009
Luna Negra - Soundproof Demo
Luna Negra to młody zespół pochodzący z Warszawy i Sochaczewa. Jaką muzykę grają? To widać. Okładka debiutanckiego dema grupy nie pozostawia wątpliwości, swoją drogą bardzo mi się podoba ten front. Tak więc mamy do czynienia ze stoner rockiem. I to takim konkretnym. Zresztą na swoim profilu MySpace, zespół w rubryczce wpływy podał Kyussa czy Nebulę. Z ważnych informacji trzeba jeszcze dodać, że Luna Negra jest zespołem grającym muzykę w 100% instrumentalną, nie uświadczymy na krążku żadnego wokalu (mam wrażenie, że ostatnio pojawiła się wręcz moda na instrumentale, co broń Boże nie jest zarzutem).
Na płycie mamy pięć utworów, ponad pół godziny muzyki. Niby to jest demo, ale brzmi znakomicie, dosłownie pustynnie. Zaczyna się od "Tornado", które przywołuje na myśl Kyussa, po tytule skojarzyło mi się trochę z "Hurricane", ale to tylko moje swobodne przemyślenie. Tak czy siak czuć ten stoner w powietrzu. Mocny, siarczysty i co najważniejsze ciekawy. Mniej więcej w takim klimacie utrzymana jest cała płyta. Na szczególne wyróżnienie zasługuje utwór przedostatni czyli "Night Time Woman", momentami trochę psychodeliczny, ale też pełen werwy, z bardzo fajną gitarą. Jako ciekawostkę warto dodać, że zespół nakręcił teledysk do jednego z utworów.
Może "Soundproof Demo" nie jest odkrywcze, ale od pierwszych dźwięków słychać potencjał. Znakomicie się tego słucha, a to przecież w muzyce podstawa. Fani pustynnego rocka spod znaku Kyuss powinni być zachwyceni, innym krążek powinien się co najmniej podobać. Teraz pozostaje z niecierpliwością wyczekiwać na jakąś płytę długogrającą.
Po raz kolejny w tym roku mam wrażenie, że polskie zespoły trzepią lepszą muzykę od wszystkich zachodnich kapel. Jestem pod wrażeniem.
MySpace zespołu
Na płycie mamy pięć utworów, ponad pół godziny muzyki. Niby to jest demo, ale brzmi znakomicie, dosłownie pustynnie. Zaczyna się od "Tornado", które przywołuje na myśl Kyussa, po tytule skojarzyło mi się trochę z "Hurricane", ale to tylko moje swobodne przemyślenie. Tak czy siak czuć ten stoner w powietrzu. Mocny, siarczysty i co najważniejsze ciekawy. Mniej więcej w takim klimacie utrzymana jest cała płyta. Na szczególne wyróżnienie zasługuje utwór przedostatni czyli "Night Time Woman", momentami trochę psychodeliczny, ale też pełen werwy, z bardzo fajną gitarą. Jako ciekawostkę warto dodać, że zespół nakręcił teledysk do jednego z utworów.
Może "Soundproof Demo" nie jest odkrywcze, ale od pierwszych dźwięków słychać potencjał. Znakomicie się tego słucha, a to przecież w muzyce podstawa. Fani pustynnego rocka spod znaku Kyuss powinni być zachwyceni, innym krążek powinien się co najmniej podobać. Teraz pozostaje z niecierpliwością wyczekiwać na jakąś płytę długogrającą.
Po raz kolejny w tym roku mam wrażenie, że polskie zespoły trzepią lepszą muzykę od wszystkich zachodnich kapel. Jestem pod wrażeniem.
MySpace zespołu
poniedziałek, 20 lipca 2009
Merkabah - EP
Ostatnio miałem wybrać się na koncert Merkabah do Jadłodajni Filozoficznej, jednak z przyczyn ode mnie niezależnych nie udało mi się dotrzeć. Po usłyszeniu EPki tego warszawskiego zespołu bardzo żałowałem, że mnie tam nie było. Rośnie nam kolejny porządny zespół. Ale po kolei.
Mimo, że na płycie znajdują się tylko 4 utwory, trwa ona prawie pół godziny, a więc mamy do czynienia z długimi, instrumentalnymi kompozycjami. Już otwierający całość "Looks, Sounds - Like Stale Time And Space" pokazuje, że muzyka serwowana przez Merkabah nie będzie łatwa. Ponad 6 minut pisków, szumów i różnych dziwnych dźwięków. Przyznam, że już przy pierwszym przesłuchaniu dość porządnie mną trzepnęło. Gdybym usłyszał to na koncercie, a do tego zobaczył ciekawe wizualizacje, pewnie musiałbym zbierać szczękę z podłogi. Świetny początek. "Narwhals" to już bardziej konwencjonalne, post-rockowe/post-metalowe granie, a przy tym bardzo fajne, przyjemnie. W każdym razie takie wrażenie sprawia początek. Jednak z czasem przenosimy się w coraz bardziej psychodeliczne czy wręcz awangardowe klimaty. Takiej muzyki nie powstydziłby się sam Mike Patton, gdyby zakładał jakiś kolejny zespół. Najfajniejsze jest to, że te wszystkie chore dźwięki wkręcają się w mózg jak korkociąg. Dla mnie najlepszy fragment EPki. "Still Water" to krótka, bardziej ambientowa przerwa przed wieńczącym całość "Fields Of Shipwrecks Pointing South". Ostatni utwór też zaczyna się ambientowo, spokojnie, jednak z czasem zaczyna się rozpędzać, przechodząc w bardziej psychodeliczne, cięższe rejony.
I tyle. Pozostaje lekki niedosyt, przydałoby się jeszcze z 10 minut. Po kilku pierwszych, pobieżnych przesłuchaniach miałem wrażenie, że całość nie jest spójna, nie trzyma się kupy. Dopiero jak przysiadłem do tego materiału skupiony, zmieniłem zdanie. Mimo iż na pierwszy rzut ucha wszystkie utwory się bardzo różnią, mają jakiś wspólny mianownik, który każe słuchać całej płyty. Oczywiście można przyczepić się do brzmienia, ale tu nie o to chodzi. EPka została nagrana i wydana zupełnie niezależnie. Może nie jest to płyta roku, ale z pewnością bardzo solidny materiał, który powinien zadowolić amatorów chorej muzyki. Po takich albumach utwierdzam się w przekonaniu, że polska scena niezależna ma się dobrze.
http://www.myspace.com/merkabah
Płytę można pobrać stąd: DOWNLOAD
niedziela, 19 lipca 2009
Podsumowanie tygodnia pt 4
Podsumowanie numer 4 oznacza, że blog istnieje już mniej więcej miesiąc. Dziękuję wszystkim komentującym, czytającym albo chociaż zaglądającym z nudów. Jestem pozytywnie zaskoczony ilością odsłon itd.
Przy okazji mam drobną informację dla młodych zespołów. Jeśli chcecie, żebym napisał jakąś recenzję waszego materiału - piszcie i podsyłajcie swoją muzykę. Możecie tutaj, możecie na majspejsie (patrz linki). Jeśli chcecie, żebym zamieścił tu waszą płytę - róbcie dokładnie to samo co w punkcie pierwszym.
Ten tydzień został zdominowany przez The Dead Weather, którego płyta zrobiła na mnie duże wrażenie, co zresztą było widać w recenzji sprzed kilku dni.
Album tygodnia - The Dead Weather - Horehound
Utwór tygodnia - The Dead Weather - 3 Birds
Przy okazji mam drobną informację dla młodych zespołów. Jeśli chcecie, żebym napisał jakąś recenzję waszego materiału - piszcie i podsyłajcie swoją muzykę. Możecie tutaj, możecie na majspejsie (patrz linki). Jeśli chcecie, żebym zamieścił tu waszą płytę - róbcie dokładnie to samo co w punkcie pierwszym.
Ten tydzień został zdominowany przez The Dead Weather, którego płyta zrobiła na mnie duże wrażenie, co zresztą było widać w recenzji sprzed kilku dni.
Album tygodnia - The Dead Weather - Horehound
Utwór tygodnia - The Dead Weather - 3 Birds
piątek, 17 lipca 2009
Błędy młodości?
Przerzucałem dziś trochę starych rzeczy i trafiłem przypadkowo na cake z 50 płytami szemranego pochodzenia z przełomu wieków. Postanowiłem przypomnieć sobie muzykę, której wtedy słuchałem. Muszę przyznać, że wykopałem kilka kompaktów, których słucham do dzisiaj, ale trafiło się też sporo takich, za które mogę się wstydzić. Skoro jednak zacząłem pisać to w dalszej części tekstu nawet padną nazwy zespołów z tej drugiej kategorii. To do rzeczy.
Zacznę od tych lepszych, a trochę tego było. Między innymi QOTSA - "Songs for the Deaf". Ogólnie płyta znana i lubiana, przede wszystkim nagrana w znakomitym składzie z Laneganem, Oliverim i Grohlem.
Cały czas jest to jeden z moich ulubionych albumów, a queensów do tej pory wielbię ponad wszystko. Znalazłem też takie perełki jak toolowy "Lateralus" czy okołotoolowe "13th Step" (dla ludzi nieogarniętych - A Perfect Circle). Jako, że te kompakty były na wierzchu pomyślałem sobie, kurde, jednak z moim gustem nie było tak źle. Dalej trafiłem na Transplants, mówiąc krótko poboczny projekt Travisa Barkera z Blink 182, zespół bardzo ciekawie mieszał różne gatunki. Od punku po hip hop. A pamiętacie reklamę szamponu Fructis?
Bardzo przyjemnie słuchało mi się tej płyty po kilku latach rozłąki.
Potem znalazłem całą kolekcję płyt kalifornijsko-punkowych. Od The Offspring przez Blink 182 po Sum 41. I tutaj już bywało różnie. Do Offspring mam jakiś sentyment. W ogóle uważam, że płyty takie jak "Ignition" czy też "Smash" trzymają poziom. Nawet całkiem wysoki jak na przedstawicieli tego gatunku. Dla przykładu przytoczę jeden utwór:
Ok. Blink 182 też nie był jakiś fatalny. Ot taki przyjemny pop-punk, w sam raz na lato. Gorzej z Sum 41. Jak wrzuciłem do wieży "All Killer No Filler" to nie wytrzymałem zbyt długo. Góra 5 minut. Cóż, młody byłem :) Przy okazji przez moje ręce przeleciały płyty takich zespołów jak Rancid (też całkiem całkiem), Bad Religion (pamiętam jak kiedyś rżnąłem w GTA przy ich muzyce) i NOFX (cała muzyka na jedno kopyto).
Udało mi się wykopać też Foo Fighters z czasów, kiedy ich muzyka nie była jeszcze nudnym pitoleniem. Nie były to też szczyty artyzmu, ale takiego "One by One" słucha się dość przyjemnie.
Zaglądając w najgłębsze czeluści pudełka trafiłem na rzeczy najgorsze z najgorszych, mianowicie połowę fali metal-screamo-emo-chujo core'a. Ło matko. Jak mi to dziś uszy przeorało niemiłosiernie. Sam nie wiem co było najgorsze. Czy słodziutkie The Used, czy "groźne" polskie Wrinkled Fred (przy okazji gratuluję nazwy) albo może inne Funeral for a Friend tudzież kakofoniczny debiut Slipknota. No, ale takie były czasy. Nie miałem żadnego MTV2, nie miałem w domu dostępu do neta, przez co słuchałem każdego badziewia, które mi wpadło w ręce. Najlepszym znaleziskiem okazała się jednak inna płyta. Własnym oczom nie wierzyłem. Rychu Peja - "Na legalu"! Czad. Wersja pożyczona i zawłaszczona :) Przy tym już się mocno uśmiałem.
Jednak to jeszcze nie koniec. Znalazłem też solowy krążkek Sidneya Polaka. Jejku, pamiętam jak pod koniec gimnazjum i na początku liceum słuchaliśmy nałogowo tej płyty podczas nielegalnego spożywania napojów wyskokowych. Chociaż cały czas uważam, że spora część albumu jest idealna na męski wieczór przy alkoholu (oczywiście poza chłamem w stylu "Otwieram wino" czy jakoś tak).
Na samym dnie były jeszcze płyty Rammstein i Puddle of Mudd, które pozwolę sobie zostawić bez komentarza. Szczególnie tę drugą.
Oczywiście nie wymieniłem w tekście wszystkich odnalezionych wykonawców, bo pisałbym to do rana, jednak starałem się ułożyć taki zgrabny wachlarz zawierający zarówno tych najlepszych jak i tych najgorszych. Szczerze mówiąc warto było pomęczyć uszy nawet tymi najbardziej fatalnymi z możliwych, bo jednak każda z tych płyt to jakieś wspomnienia. Przy okazji mogłem się przekonać jak bardzo zmienił się mój gust muzyczny, jak się kształtował, właściwie to ewoluuje on do tej pory z czego jestem dumny. Dzięki temu udaje mi się nie zamykać trwale w jednym gatunku, pozwala poznawać nowe rzeczy. Naprawdę polecam wszystkim wygrzebanie starych płyt i poświęcenie kilku godzin na ich przesłuchanie. Świetna sprawa.
Zacznę od tych lepszych, a trochę tego było. Między innymi QOTSA - "Songs for the Deaf". Ogólnie płyta znana i lubiana, przede wszystkim nagrana w znakomitym składzie z Laneganem, Oliverim i Grohlem.
Cały czas jest to jeden z moich ulubionych albumów, a queensów do tej pory wielbię ponad wszystko. Znalazłem też takie perełki jak toolowy "Lateralus" czy okołotoolowe "13th Step" (dla ludzi nieogarniętych - A Perfect Circle). Jako, że te kompakty były na wierzchu pomyślałem sobie, kurde, jednak z moim gustem nie było tak źle. Dalej trafiłem na Transplants, mówiąc krótko poboczny projekt Travisa Barkera z Blink 182, zespół bardzo ciekawie mieszał różne gatunki. Od punku po hip hop. A pamiętacie reklamę szamponu Fructis?
Bardzo przyjemnie słuchało mi się tej płyty po kilku latach rozłąki.
Potem znalazłem całą kolekcję płyt kalifornijsko-punkowych. Od The Offspring przez Blink 182 po Sum 41. I tutaj już bywało różnie. Do Offspring mam jakiś sentyment. W ogóle uważam, że płyty takie jak "Ignition" czy też "Smash" trzymają poziom. Nawet całkiem wysoki jak na przedstawicieli tego gatunku. Dla przykładu przytoczę jeden utwór:
Ok. Blink 182 też nie był jakiś fatalny. Ot taki przyjemny pop-punk, w sam raz na lato. Gorzej z Sum 41. Jak wrzuciłem do wieży "All Killer No Filler" to nie wytrzymałem zbyt długo. Góra 5 minut. Cóż, młody byłem :) Przy okazji przez moje ręce przeleciały płyty takich zespołów jak Rancid (też całkiem całkiem), Bad Religion (pamiętam jak kiedyś rżnąłem w GTA przy ich muzyce) i NOFX (cała muzyka na jedno kopyto).
Udało mi się wykopać też Foo Fighters z czasów, kiedy ich muzyka nie była jeszcze nudnym pitoleniem. Nie były to też szczyty artyzmu, ale takiego "One by One" słucha się dość przyjemnie.
Zaglądając w najgłębsze czeluści pudełka trafiłem na rzeczy najgorsze z najgorszych, mianowicie połowę fali metal-screamo-emo-chujo core'a. Ło matko. Jak mi to dziś uszy przeorało niemiłosiernie. Sam nie wiem co było najgorsze. Czy słodziutkie The Used, czy "groźne" polskie Wrinkled Fred (przy okazji gratuluję nazwy) albo może inne Funeral for a Friend tudzież kakofoniczny debiut Slipknota. No, ale takie były czasy. Nie miałem żadnego MTV2, nie miałem w domu dostępu do neta, przez co słuchałem każdego badziewia, które mi wpadło w ręce. Najlepszym znaleziskiem okazała się jednak inna płyta. Własnym oczom nie wierzyłem. Rychu Peja - "Na legalu"! Czad. Wersja pożyczona i zawłaszczona :) Przy tym już się mocno uśmiałem.
Jednak to jeszcze nie koniec. Znalazłem też solowy krążkek Sidneya Polaka. Jejku, pamiętam jak pod koniec gimnazjum i na początku liceum słuchaliśmy nałogowo tej płyty podczas nielegalnego spożywania napojów wyskokowych. Chociaż cały czas uważam, że spora część albumu jest idealna na męski wieczór przy alkoholu (oczywiście poza chłamem w stylu "Otwieram wino" czy jakoś tak).
Na samym dnie były jeszcze płyty Rammstein i Puddle of Mudd, które pozwolę sobie zostawić bez komentarza. Szczególnie tę drugą.
Oczywiście nie wymieniłem w tekście wszystkich odnalezionych wykonawców, bo pisałbym to do rana, jednak starałem się ułożyć taki zgrabny wachlarz zawierający zarówno tych najlepszych jak i tych najgorszych. Szczerze mówiąc warto było pomęczyć uszy nawet tymi najbardziej fatalnymi z możliwych, bo jednak każda z tych płyt to jakieś wspomnienia. Przy okazji mogłem się przekonać jak bardzo zmienił się mój gust muzyczny, jak się kształtował, właściwie to ewoluuje on do tej pory z czego jestem dumny. Dzięki temu udaje mi się nie zamykać trwale w jednym gatunku, pozwala poznawać nowe rzeczy. Naprawdę polecam wszystkim wygrzebanie starych płyt i poświęcenie kilku godzin na ich przesłuchanie. Świetna sprawa.
środa, 15 lipca 2009
The Dead Weather - Horehound
Jacek nigdy nie przekonywał mnie w 100%, tzn. lubię sobie od czasu do czasu posłuchać The White Stripes czy The Raconteurs, ale to tyle, nie czuję do tych zespołów jakiejś wielkiej miłości ;) Na ten album czekałem głównie z powodu Alison Mosshart, chyba najwspanialszej kobiety w całym rockowym świecie, w The Dead Weather odpowiedzialnej, podobnie jak w The Kills, za śpiew oraz Deana Fertity, który od jakiegoś czasu gra w Queens of the Stone Age, tutaj grającego na gitarze i wszelkiego rodzaju klawiszach. Jack White, na co dzień gitarzysta, postanowił spróbować swoich sił za perkusją, no i zaśpiewał w kilku utworach. Na basie natomiast gra Jack Lawrence z The Raconteurs. Alison ze swojego zadania wywiązała się popisowo. Co tu dużo mówić, jest po prostu zajebista. Dużo bardziej podobają mi się kawałki z Mosshart na wokalu, niż te, w których udzielał się White. Zresztą to było do przewidzenia :) Za to queensowy Dean był zagadką. Wiadomo, w jego macierzystym zespole warunki dyktuje Josh Homme, no może teraz z drobną pomocą Troya van Leeuwena i Joeya Castillo. Tutaj Fertita mógł się wreszcie pokazać. I wyszło tak jak w przypadku ludzi związanych z QOTSA bywa. Fantastycznie. Szczególnie przypadły mi do gustu bardziej psychodeliczne i piskliwe fragmenty, ale nie można się do niczego przyczepić. Perkusista White też dobrze wywiązał się ze swojego zadania. Z pewnością bębni lepiej niż druga połowa The White Stripes czyli Meg White. Chociaż samo brzmienie perkusji mocno mnie zaskoczyło, przede wszystkim blachy. Są one mocno garażowe, w tym stopniu, że momentami może się wydawać, że zostały autentycznie nagrane w jakimś zadymionym garażu, jednak pasuje to do konwencji płyty, która jest utrzymana w klimacie lat 70. Właśnie taka jest cała płyta. Garażowo-psychodeliczna tudzież pychodeliczno-garażowa, rockowo-bluesowa, surowa. Są fragmenty przebojowe, tak jak pierwszy singiel "Hang You from the Heavens", ale zdarzają się momenty trudniejsze w odbiorze np. "3 Birds". Jest też jeden całkiem przyjemny cover. "New Pony" z repertuaru Boba Dylana. Przyznam, że jest to album, który wymaga kilku rzetelnych przesłuchań. Za pierwszym razem, nie trafiła do mnie część utworów, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem jest coraz lepiej, także należy poświęcić temu materiałowi odpowiednią ilość czasu. Gwarantuję, że nie będzie to czas stracony, odpłaci się z nawiązką. Z pewnością jest to jedna z lepszych pozycji jakie ukazały się w tym roku. Z czystym sumieniem można stwierdzić, że The Dead Weather to supergrupa, która w fantastyczny sposób spełniła wiązane z nią oczekiwania.
Polecam też przesłuchanie singla "Hang You from the Heavens", gdzie znalazły się dwa dodatkowe utwory. "Are 'Friends' Electric?" czyli cover Gary'ego Numana i "You Just Can't Win (cover Them).
Polecam też przesłuchanie singla "Hang You from the Heavens", gdzie znalazły się dwa dodatkowe utwory. "Are 'Friends' Electric?" czyli cover Gary'ego Numana i "You Just Can't Win (cover Them).
niedziela, 12 lipca 2009
Black Rebel Motorcycle Club - 11.07.2009
Jednodniowe wycieczki na drugi koniec kraju to fajna sprawa. Szczególnie jeśli dodatkowo można zobaczyć koncert wyśmienitego zespołu. Właśnie tak było w przypadku Black Rebel Motorcycle Club. Wyprawa od samego początku zapowiadała się hardkorowo. Pobudka o 6, o 7 pierwszy pociąg, przed 8 drugi pociąg, słynny już 'Słoneczny', relacji Warszawa Zachodnia - Gdynia. Spodziewałem się problemu z tym drugim, bo nie raz już słyszałem jakie to ilości ludzi jeżdżą owym pociągiem. Jednak na dworcu rzecz się stała niesłychana. Drzwi zatrzymały się tuż przed naszą ekipą i mogliśmy spokojnie zająć 6 miejsc i siedzieć przed ponad 5 godzin podróży. Sama droga do Gdańska przebiegła bardzo sprawnie i śmiesznie. Przy okazji pozdrawiam panią co waliła wodę ze słoika :D W Gdańsku byliśmy parę minut po 13, najsamprzód udaliśmy się sprawdzić teren festiwalu. Dość szybko dotarliśmy na plac Zebrań Ludowych, zobaczyliśmy imponującej wielkości scenę i na tym skończyła się pierwsza wizyta w tamtej okolicy. Jako, że było wcześnie pozwiedzaliśmy trochę starówkę, zjedliśmy obiad i dostaliśmy szokującą informację. Joss Stone odwołała swój występ, przez co BRMC zagrają dłuższy set. Zajebiście. Czego chcieć więcej! Kilka minut później spotkała nas kolejna niespodzianka, ale póki co nie zdradzę o co się rozchodzi. W okolicy 17 spotkaliśmy się jeszcze z ekipą z forum BRMC, podpisaliśmy polską flagę przeznaczoną dla zespołu i po raz drugi wyruszyliśmy w okolice placu Zebrań Ludowych. Usiedliśmy sobie na pobliskiej górce, spożywaliśmy piwko i słuchaliśmy 'wybornych' występów gwiazd festiwalu takich jak Afromental. Byliśmy trochę zażenowani poziomem artystycznym, ale jak się miało okazać to dopiero przystawka. Koło 19 postanowiliśmy uraczyć organizatorów swoją obecnością na festiwalu. Kurde, podobnie jak na NIN, ochrona nic nie sprawdzała. Dziwne to. A co zastaliśmy po wejściu? Obraz nędzy i rozpaczy. Wspaniała Patrycja Markowska zabawiała 'licznie' zgromadzoną publiczność. Atmosfera niczym na juwenaliach. Pięknie. Ale pomyślałem sobie, że nie będę się tym przejmować. Nie przyjechałem tu na występ Markowskiej. O 20 udaliśmy się pod scenę. Wspominałem wcześniej o niespodziance. Otóż mieliśmy możliwość wejścia na backstage i spotkania z BRMC przed koncertem. Chciałbym strasznie podziękować osobie, która to załatwiła. Tuż po 20 przyszła po nas miła pani, zabrała za scenę, wprowadziła do małego pokoiku i kazała chwilę zaczekać, było nas może 20 osób. Pierwszy przyszedł mój imiennik czyli Robert wraz z perkusistą zespołu, zaraz pojawił się też Peter. Dostali flagę, o której wcześniej pisałem, a potem nastąpiła rzecz najwspanialsza z możliwych. Krótki akustyczny występ. Robert zagrał "Mercy", a Peter "Complicated Situation". Piękniej być nie mogło. Cała nasza grupa siedziała w tym pokoiku z wielkimi bananami na twarzach. Wyglądało to tak:
A teraz proszę się przyznać kto zazdrości :)
Po tych dwóch kawałkach była chwila na pogadanie, autografy i zdjęcia. Na backstage'u spędziliśmy ze 30 minut. Kiedy wychodziliśmy fosą dla fotoreporterów mogliśmy przez chwilę poczuć się jak gwiazdy festiwalu, bo jakieś nieogarnięte laski wzięły nas za występujących artystów, piszczały na nasz widok, wyciągały ręce, jedna nawet chciała autograf. Śmieszna sytuacja :) Ale dobra. Przed BRMC zagrali jeszcze Golden life, modliłem się tyko, żeby jak najszybciej się zmyli ze sceny, bo byłem już mocno zniecierpliwiony. Skończyli o 22, ludzi polecieli na małą scenę zobaczyć Skinny Patrini. W sumie sam miałem ochotę tam pójść, ale ważniejsze było zdobycie miejsc jak najbliżej sceny. Udało się stanąć bliziutko. O 22:30 dwóch naczelnych pajaców festiwalu pojawiło się na scenie, żeby zapowiedzieć BRMC. Kazali ludziom coś krzyczeć, ale fani zgromadzeni pod sceną wiedzieli swoje i darli się tylko 'wypierdalać'. Ci panowie byli kolejną porażką festiwalu, po co brać takich ludzi? To nie festyn rodzinny. Po kilku minutach zgasły światła, a na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Sam koncert wypadł co najmniej fantastycznie. Dobre nagłośnienie, fajny dobór materiału, zespół bardzo zaangażowany w granie (jako przykład niech posłuży zerwana struna w BASIE! podczas 'Whatever happened to my rock'n'roll"). "666 Conducer" na początek i jazda! Pod sceną mimo wielkich pustek prawdziwe szaleństwo i śpiewy. Pokazało to, że nasza publiczność daje radę. W stronę widowni najpierw poleciała harmonijka, a chwilę później tamburyn, który trafił w ręce naszej ekipy. Koncert potrwał mniej więcej półtorej godziny. Zespół zaprezentował bardzo przekrojowy materiał, ze wszystkich swoich płyt. Mnie najbardziej zniszczyły "Ain't No Easy Way", które możecie obejrzeć w poprzednim poście i "American X", moim zdaniem, cudownie chory kawałek. Cóż. Z pewnością był to jeden z najlepszych koncertów w tym roku, może nie na miarę NIN (tutaj jestem zupełnie nieobiektywny), ale tak czy siak klasa światowa. A wliczając gratisowy występ akustyczny, naprawdę nie można chcieć więcej. Jeszcze jedno. Bardzo podobały mi się światła, chociaż spod samej sceny, nie widać wszystkiego tak fajnie jak z daleka, jednak wiadomo, nie można mieć wszystkiego :) Bisów nie odnotowałem, po zejściu zespołu ze sceny nagle zrobiło się zupełnie pusto, nic nie pomogły krzyki garstki ludzi. No, ale nie będę już narzekał, bo koncert BRMC wystarczył, żeby ten wiejski festiwal zaliczyć do bardzo udanych.
Powrót do domu nie przysporzył żadnych niespodzianek i około 6:30, po niemal 24 godzinach, byliśmy w Warszawie. Dzień zaliczam do udanych w 100%. Ja chcę więcej takich koncertów!
A teraz proszę się przyznać kto zazdrości :)
Po tych dwóch kawałkach była chwila na pogadanie, autografy i zdjęcia. Na backstage'u spędziliśmy ze 30 minut. Kiedy wychodziliśmy fosą dla fotoreporterów mogliśmy przez chwilę poczuć się jak gwiazdy festiwalu, bo jakieś nieogarnięte laski wzięły nas za występujących artystów, piszczały na nasz widok, wyciągały ręce, jedna nawet chciała autograf. Śmieszna sytuacja :) Ale dobra. Przed BRMC zagrali jeszcze Golden life, modliłem się tyko, żeby jak najszybciej się zmyli ze sceny, bo byłem już mocno zniecierpliwiony. Skończyli o 22, ludzi polecieli na małą scenę zobaczyć Skinny Patrini. W sumie sam miałem ochotę tam pójść, ale ważniejsze było zdobycie miejsc jak najbliżej sceny. Udało się stanąć bliziutko. O 22:30 dwóch naczelnych pajaców festiwalu pojawiło się na scenie, żeby zapowiedzieć BRMC. Kazali ludziom coś krzyczeć, ale fani zgromadzeni pod sceną wiedzieli swoje i darli się tylko 'wypierdalać'. Ci panowie byli kolejną porażką festiwalu, po co brać takich ludzi? To nie festyn rodzinny. Po kilku minutach zgasły światła, a na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Sam koncert wypadł co najmniej fantastycznie. Dobre nagłośnienie, fajny dobór materiału, zespół bardzo zaangażowany w granie (jako przykład niech posłuży zerwana struna w BASIE! podczas 'Whatever happened to my rock'n'roll"). "666 Conducer" na początek i jazda! Pod sceną mimo wielkich pustek prawdziwe szaleństwo i śpiewy. Pokazało to, że nasza publiczność daje radę. W stronę widowni najpierw poleciała harmonijka, a chwilę później tamburyn, który trafił w ręce naszej ekipy. Koncert potrwał mniej więcej półtorej godziny. Zespół zaprezentował bardzo przekrojowy materiał, ze wszystkich swoich płyt. Mnie najbardziej zniszczyły "Ain't No Easy Way", które możecie obejrzeć w poprzednim poście i "American X", moim zdaniem, cudownie chory kawałek. Cóż. Z pewnością był to jeden z najlepszych koncertów w tym roku, może nie na miarę NIN (tutaj jestem zupełnie nieobiektywny), ale tak czy siak klasa światowa. A wliczając gratisowy występ akustyczny, naprawdę nie można chcieć więcej. Jeszcze jedno. Bardzo podobały mi się światła, chociaż spod samej sceny, nie widać wszystkiego tak fajnie jak z daleka, jednak wiadomo, nie można mieć wszystkiego :) Bisów nie odnotowałem, po zejściu zespołu ze sceny nagle zrobiło się zupełnie pusto, nic nie pomogły krzyki garstki ludzi. No, ale nie będę już narzekał, bo koncert BRMC wystarczył, żeby ten wiejski festiwal zaliczyć do bardzo udanych.
Powrót do domu nie przysporzył żadnych niespodzianek i około 6:30, po niemal 24 godzinach, byliśmy w Warszawie. Dzień zaliczam do udanych w 100%. Ja chcę więcej takich koncertów!
Podsumowanie tygodnia pt 3
Nie będzie chyba nic dziwnego, że w tym tygodniu wybrałem Black Rebel Motorcycle Club. Po wczorajszym koncercie będę się jeszcze długo jarał. No, ale o tym napiszę troszkę później, kiedy tylko dojdę do siebie :)
Album tygodnia - Black Rebel Motorcycle Club - Howl
Utwór tygodnia - Black Rebel Motorcycle Club - Ain't No Easy Way
Album tygodnia - Black Rebel Motorcycle Club - Howl
Utwór tygodnia - Black Rebel Motorcycle Club - Ain't No Easy Way
piątek, 10 lipca 2009
Top 3 (Świat)
Tak jak obiecałem dziś część druga mojego małego, półrocznego podsumowania. Tym razem zajmę się płytami ze świata. Myślałem sobie przez cały dzień co mógłbym wybrać i wprawiło mnie to w spore zakłopotanie. Co do dwóch albumów byłem pewien, ale przy trzecim pojawił się problem. Okazuje się, że pięknych czasów dożyliśmy. Polskie kapele zrobiły na mnie w tym roku większe wrażenie niż te zza granicy. Ale podołałem i wyszło mi coś takiego.
1. Mastodon - Crack the Skye Przed premierą to była duża niewiadoma. Niezbyt podobała mi się poprzednia płyta zespołu, pierwszy singiel z Crack the Skye też nie do końca mi podpasował. Oczekiwałem po prostu kolejnej solidnej płyty. Jednak to co usłyszałem zwaliło mnie z nóg. Mastodon ewoluował przez ostatnie trzy lata, właściwie to zmienia się od kiedy istnieje, każda płyta diametralnie różni się od poprzedniej. Nie ma już matematycznego sludge'u, jest fantastyczny progresywny metal. Po tych zmianach wyszedł chłopakom wprost cudowny krążek. Nawet ten nieszczęsny singiel "Divinations" przestał mi przeszkadzać. Jednak najważniejsze na tej płycie są inne utwory. Świetny "Crack the Skye", gdzie gościnnie udziela się Scott Kelly z Neurosis, długaśny, bardzo rozbudowany "The Last Baron", który wymaga od słuchacza dużej uwagi, trochę czasu zajmuje jego załapanie i przede wszystkim "The Czar", również porządnie rozbudowany, epicki utwór o Rasputinie, którego mogę słuchać na kolanach. Aż strach się bać co przyniesie kolejna płyta Mastodon.
2. PJ Harvey & John Parish - A Woman A Man Walked By W przypadku PJ obawy były mniejsze. Właściwie nie było ich wcale, bo kto jak kto, ale PJ Harvey nie zawodzi. Tym razem przy wsparciu Johna Parisha trzasnęła kolejny znakomity krążek. Nie jest on łatwy, nie jest też przebojowy, no może poza pierwszym utworem, ale PJ kolejny raz zniszczyła. Parish na tej płycie odpowiadał za warstwę muzyczną i ze swojego zadania wywiązał się popisowo, lepiej się chyba nie dało. Dla PJ przypadł "tylko" śpiew. Tutaj też lepiej się już nie dało, raz śpiewa normalnie, później niczym stara babuszka, a jeszcze dalej w "Pig Will Not" po prostu szczeka. Ta kobieta jest nieobliczalna. I bardzo dobrze. Niby to jest zaledwie 38 minut muzyki, ale zdecydowanie wystarczyło, żeby okrzyknąć A Woman A Man Walked By jedną z najlepszych płyt w pierwszej części 2009 roku.
3. Isis - Wavering Radiant Właśnie z tą płytą wybór był ciężki. Mam do niej mnóstwo zastrzeżeń, jednak mimo to jest co najmniej bardzo dobra. Po pierwsze, co rzuca się w oczy, słaba okładka. Właściwie to jest fatalna, dla porównania, wyżej widać front nowej płyty Mastodon, który jest genialny. No, ale nikt okładki nie będzie słuchał. W warstwie muzycznej niby jest świetnie, jak to w przypadku Isis bywa, ale... Pierwsze 'ale' dotyczy produkcji. Moim zdaniem dźwięk jest zbyt wygładzony, aż dziw bierze, że zajmował się nim Joe Barresi, gość, który nagrywał już z Queens of the Stone Age czy ostatnio z Toolem. Drugie 'ale' to sama muzyka na płycie. Tak jak pisałem, jest ona znakomita. Problem to jej wtórność. Przy pierwszym przesłuchaniu miałem nieodparte wrażenie, że już gdzieś wcześniej słyszałem te dźwięki. Jednak Wavering Radiant jeszcze się broni, ale mam poważne obawy co do następnego dzieła panów z Bostonu. Jeśli czegoś nie zmienią może być kiepsko. Żeby nie było samego narzekania, proponuje posłuchać takiego "20 Minutes / 40 Years". Niszczy, prawda? Mimo wszystko dostaliśmy od Isis kolejną porcję sludge'u na najwyższym poziomie.
Teraz pozostaje z niecierpliwością czekać na to co przyniesie nam druga połowa roku.
Chciałbym jeszcze ogłosić jednodniową przerwę, gdyż jutro wybieram się do Gdańska na koncert Black Rebel Motorcycle Club. Oczywiście nie omieszkam napisać jakiejś relacji :)
1. Mastodon - Crack the Skye Przed premierą to była duża niewiadoma. Niezbyt podobała mi się poprzednia płyta zespołu, pierwszy singiel z Crack the Skye też nie do końca mi podpasował. Oczekiwałem po prostu kolejnej solidnej płyty. Jednak to co usłyszałem zwaliło mnie z nóg. Mastodon ewoluował przez ostatnie trzy lata, właściwie to zmienia się od kiedy istnieje, każda płyta diametralnie różni się od poprzedniej. Nie ma już matematycznego sludge'u, jest fantastyczny progresywny metal. Po tych zmianach wyszedł chłopakom wprost cudowny krążek. Nawet ten nieszczęsny singiel "Divinations" przestał mi przeszkadzać. Jednak najważniejsze na tej płycie są inne utwory. Świetny "Crack the Skye", gdzie gościnnie udziela się Scott Kelly z Neurosis, długaśny, bardzo rozbudowany "The Last Baron", który wymaga od słuchacza dużej uwagi, trochę czasu zajmuje jego załapanie i przede wszystkim "The Czar", również porządnie rozbudowany, epicki utwór o Rasputinie, którego mogę słuchać na kolanach. Aż strach się bać co przyniesie kolejna płyta Mastodon.
2. PJ Harvey & John Parish - A Woman A Man Walked By W przypadku PJ obawy były mniejsze. Właściwie nie było ich wcale, bo kto jak kto, ale PJ Harvey nie zawodzi. Tym razem przy wsparciu Johna Parisha trzasnęła kolejny znakomity krążek. Nie jest on łatwy, nie jest też przebojowy, no może poza pierwszym utworem, ale PJ kolejny raz zniszczyła. Parish na tej płycie odpowiadał za warstwę muzyczną i ze swojego zadania wywiązał się popisowo, lepiej się chyba nie dało. Dla PJ przypadł "tylko" śpiew. Tutaj też lepiej się już nie dało, raz śpiewa normalnie, później niczym stara babuszka, a jeszcze dalej w "Pig Will Not" po prostu szczeka. Ta kobieta jest nieobliczalna. I bardzo dobrze. Niby to jest zaledwie 38 minut muzyki, ale zdecydowanie wystarczyło, żeby okrzyknąć A Woman A Man Walked By jedną z najlepszych płyt w pierwszej części 2009 roku.
3. Isis - Wavering Radiant Właśnie z tą płytą wybór był ciężki. Mam do niej mnóstwo zastrzeżeń, jednak mimo to jest co najmniej bardzo dobra. Po pierwsze, co rzuca się w oczy, słaba okładka. Właściwie to jest fatalna, dla porównania, wyżej widać front nowej płyty Mastodon, który jest genialny. No, ale nikt okładki nie będzie słuchał. W warstwie muzycznej niby jest świetnie, jak to w przypadku Isis bywa, ale... Pierwsze 'ale' dotyczy produkcji. Moim zdaniem dźwięk jest zbyt wygładzony, aż dziw bierze, że zajmował się nim Joe Barresi, gość, który nagrywał już z Queens of the Stone Age czy ostatnio z Toolem. Drugie 'ale' to sama muzyka na płycie. Tak jak pisałem, jest ona znakomita. Problem to jej wtórność. Przy pierwszym przesłuchaniu miałem nieodparte wrażenie, że już gdzieś wcześniej słyszałem te dźwięki. Jednak Wavering Radiant jeszcze się broni, ale mam poważne obawy co do następnego dzieła panów z Bostonu. Jeśli czegoś nie zmienią może być kiepsko. Żeby nie było samego narzekania, proponuje posłuchać takiego "20 Minutes / 40 Years". Niszczy, prawda? Mimo wszystko dostaliśmy od Isis kolejną porcję sludge'u na najwyższym poziomie.
Teraz pozostaje z niecierpliwością czekać na to co przyniesie nam druga połowa roku.
Chciałbym jeszcze ogłosić jednodniową przerwę, gdyż jutro wybieram się do Gdańska na koncert Black Rebel Motorcycle Club. Oczywiście nie omieszkam napisać jakiejś relacji :)
czwartek, 9 lipca 2009
Top 3 (Polska)
Właśnie uświadomiłem sobie, że kilka dni temu upłynęła pierwsza połowa roku 2009. Z tej okazji postanowiłem wybrać po 3 najlepsze albumy z Polski i zagranicy wydane w tym okresie. Dziś część pierwsza pod tytułem Polska. O dziwo wybór był trudny. W ciągu tych sześciu miesięcy ukazało się zaskakująco dużo dobrych płyt. Mimo wszystko udało mi się wybrać te naj.
(Kolejność przypadkowa)
1. The Black Tapes - The Black Tapes Prawdziwa punkowo - rock&rollowa petarda. Takiej płyty było trzeba w Polsce. Świeża, mocna, sunie do przodu jak TGV, niesie ze sobą porządny ładunek pozytywnej energii, a do tego mamy fantastyczne melodie, dobre gitary i, uwaga nowość, fajne klawisze. Właśnie tak wygląda 11 utworów, które znajdują się na płycie (w tym cover Roxette). Przyznam, że ten album autentycznie uzależnia, po premierze przez około miesiąc siedziała u mnie w wieży. Zaczynałem nią dzień, kończyłem, towarzyszyła mi też przy wszystkich wyjściach z domu. Po upływie trzech miesięcy cały czas bardzo chętnie do niej wracam. Trwa zaledwie 28 minut, ale można traktować to jako zaletę, bo nie dłuży się, zawsze znajdzie się ta chwila na jej przesłuchanie. Na uwagę zasługuje też wydanie winylowe ze zmienioną okładką, w bardzo przystępnej cenie. Kto nie ma niech już biegnie do najbliższego sklepu. Jest to płyta z serii "trzeba mieć"!
2. Tides From Nebula - Aura Do niedawna słowa post-rock i Polska skutecznie się wykluczały (w każdym razie dla mnie). Aż do momentu pojawienia się Tides From Nebula i ich debiutanckiego albumu Aura. Płyta została przyjęta bardzo ciepło, można powiedzieć, że wręcz fenomenalnie, ale nie ma się co dziwić. Chłopaki przebili tym krążkiem ostatnie dzieła najważniejszych post-rockowych kapel zza granicy. Oczywiście można zarzucać im brak oryginalności, tylko co z tego skoro grają kapitalnie. Na płycie mamy 9 instrumentalnych, długich kompozycji, nie za mocnych, nie za lekkich, po prostu idealnych, na coś takiego czekałem. Z tego zdania najważniejsze jest słowo instrumentalnych. Dobrze, że nie ma w zespole wokalisty, śpiew mógłby popsuć wspaniały klimat albumu. Kolejne słowo kluczowe to klimat. Dawno nie słyszałem tylu emocji w 40 minutach muzyki. Wielki plus. Wszystkie utwory utrzymane są na wysokim poziomie, ale dla mnie faworytem jest "Tragedy of Joseph Merrick". Najlepsze jest to, że za cholerę nie jestem w stanie powiedzieć czemu, po prostu chwyciło mnie i już. Wielkim atutem jest też oprawa graficzna, zresztą sami spójrzcie na okładkę. Chcę więcej takich płyt.
3. Ten Typ Mes - Zamach na przeciętność Po zeszłorocznym 2Cztery7 przyszła pora na drugą solową płytę Mesa. Oczekiwania były duże. I co z tego wyszło? Mistrz. Tak się Mes zamachnął na tą przeciętność, że nagrał nieprzeciętny album. Pamiętacie Tego Typa jako rapera? To możecie zapominać. Nie jest tak, że porzucił on na dobre rapowanie, ale z płyty na płytę coraz więcej śpiewał, a tutaj śpiewu jest naprawdę dużo. Oprócz tego jest dużo dobrych bitów, takich w stylu Mesa, pełno znakomitych tekstów, trochę zmieniła się ich tematyka, mniej o dupach i o chlaniu, a w zamian trochę wspominek, ataków na konformizm czy medialne gwiazdki. Szczególnie przypadł mi do gustu ten fragment utworu "Welcome Willkommen!" - "Nie mam 160 IQ, za to mam rację/ Ta co tyle ponoć miała przeszła operację/ silikon wlali jej do głowy, a po wszystkim/ pocięli mózg na półkule i wszczepili w cycki". Na koniec 2 najważniejsze, moim zdaniem, momenty płyty. Po pierwsze "Giń kochanie". Mesowi towarzyszy tutaj Flow, która swoją zwrotkę śpiewa tak, że aż ciarki po plecach przechodzą. Zdecydowanie najlepszy utwór albumu. Po drugie "OIOM", czyli Ten Typ Mes w wersji... rockowej! Serio, nagrał najprawdziwszy rockowy kawałek, przy pierwszym przesłuchaniu byłem mocno zdziwiony, ale ten eklektyzm pisze się na plus. Mówiąc krótko, pozycja obowiązkowa!
Są jeszcze dwie płyty, które nie zmieściły się do tego TOP 3, ale warto zwrócić na nie uwagę. "mono3some" Grabka, o którym pisałem kilka dni temu i "Impulse" Blindead czyli wspaniałe połączenie sludge'u z ambientem.
Jutro ciąg dalszy, czyli TOP 3 'zagaramaniczny'.
(Kolejność przypadkowa)
1. The Black Tapes - The Black Tapes Prawdziwa punkowo - rock&rollowa petarda. Takiej płyty było trzeba w Polsce. Świeża, mocna, sunie do przodu jak TGV, niesie ze sobą porządny ładunek pozytywnej energii, a do tego mamy fantastyczne melodie, dobre gitary i, uwaga nowość, fajne klawisze. Właśnie tak wygląda 11 utworów, które znajdują się na płycie (w tym cover Roxette). Przyznam, że ten album autentycznie uzależnia, po premierze przez około miesiąc siedziała u mnie w wieży. Zaczynałem nią dzień, kończyłem, towarzyszyła mi też przy wszystkich wyjściach z domu. Po upływie trzech miesięcy cały czas bardzo chętnie do niej wracam. Trwa zaledwie 28 minut, ale można traktować to jako zaletę, bo nie dłuży się, zawsze znajdzie się ta chwila na jej przesłuchanie. Na uwagę zasługuje też wydanie winylowe ze zmienioną okładką, w bardzo przystępnej cenie. Kto nie ma niech już biegnie do najbliższego sklepu. Jest to płyta z serii "trzeba mieć"!
2. Tides From Nebula - Aura Do niedawna słowa post-rock i Polska skutecznie się wykluczały (w każdym razie dla mnie). Aż do momentu pojawienia się Tides From Nebula i ich debiutanckiego albumu Aura. Płyta została przyjęta bardzo ciepło, można powiedzieć, że wręcz fenomenalnie, ale nie ma się co dziwić. Chłopaki przebili tym krążkiem ostatnie dzieła najważniejszych post-rockowych kapel zza granicy. Oczywiście można zarzucać im brak oryginalności, tylko co z tego skoro grają kapitalnie. Na płycie mamy 9 instrumentalnych, długich kompozycji, nie za mocnych, nie za lekkich, po prostu idealnych, na coś takiego czekałem. Z tego zdania najważniejsze jest słowo instrumentalnych. Dobrze, że nie ma w zespole wokalisty, śpiew mógłby popsuć wspaniały klimat albumu. Kolejne słowo kluczowe to klimat. Dawno nie słyszałem tylu emocji w 40 minutach muzyki. Wielki plus. Wszystkie utwory utrzymane są na wysokim poziomie, ale dla mnie faworytem jest "Tragedy of Joseph Merrick". Najlepsze jest to, że za cholerę nie jestem w stanie powiedzieć czemu, po prostu chwyciło mnie i już. Wielkim atutem jest też oprawa graficzna, zresztą sami spójrzcie na okładkę. Chcę więcej takich płyt.
3. Ten Typ Mes - Zamach na przeciętność Po zeszłorocznym 2Cztery7 przyszła pora na drugą solową płytę Mesa. Oczekiwania były duże. I co z tego wyszło? Mistrz. Tak się Mes zamachnął na tą przeciętność, że nagrał nieprzeciętny album. Pamiętacie Tego Typa jako rapera? To możecie zapominać. Nie jest tak, że porzucił on na dobre rapowanie, ale z płyty na płytę coraz więcej śpiewał, a tutaj śpiewu jest naprawdę dużo. Oprócz tego jest dużo dobrych bitów, takich w stylu Mesa, pełno znakomitych tekstów, trochę zmieniła się ich tematyka, mniej o dupach i o chlaniu, a w zamian trochę wspominek, ataków na konformizm czy medialne gwiazdki. Szczególnie przypadł mi do gustu ten fragment utworu "Welcome Willkommen!" - "Nie mam 160 IQ, za to mam rację/ Ta co tyle ponoć miała przeszła operację/ silikon wlali jej do głowy, a po wszystkim/ pocięli mózg na półkule i wszczepili w cycki". Na koniec 2 najważniejsze, moim zdaniem, momenty płyty. Po pierwsze "Giń kochanie". Mesowi towarzyszy tutaj Flow, która swoją zwrotkę śpiewa tak, że aż ciarki po plecach przechodzą. Zdecydowanie najlepszy utwór albumu. Po drugie "OIOM", czyli Ten Typ Mes w wersji... rockowej! Serio, nagrał najprawdziwszy rockowy kawałek, przy pierwszym przesłuchaniu byłem mocno zdziwiony, ale ten eklektyzm pisze się na plus. Mówiąc krótko, pozycja obowiązkowa!
Są jeszcze dwie płyty, które nie zmieściły się do tego TOP 3, ale warto zwrócić na nie uwagę. "mono3some" Grabka, o którym pisałem kilka dni temu i "Impulse" Blindead czyli wspaniałe połączenie sludge'u z ambientem.
Jutro ciąg dalszy, czyli TOP 3 'zagaramaniczny'.
środa, 8 lipca 2009
Pulp Fiction (soundtrack)
Pulp Fiction chodziło za mną cały dzień. I to nie film, który widziałem już 1500 razy i znam go w całości na pamięć, ale muzyka. W sumie jest to dziwna sprawa. Nie jestem fanem ani składanek, ani soundtracków, ani takiej muzyki. Pulp Fiction jest chlubnym wyjątkiem. Tarantino starannie dobrał utwory do ścieżki dźwiękowej swojego prawdopodobnie największego dzieła. Mamy tu trochę wyśmienitego popu, funku, rock&rolla czy soulu. Zresztą jest to jedyny soundtrack, który posiadam w swojej kolekcji. Można powiedzieć, że pełni rolę, hmm..., streszczenia filmu. Słuchając tych piosenek od razu mam przed oczami sceny, z którymi się one wiążą. Jak słyszę "Son of a Preacher Man" widzę jak Mia rozmawia z Vincentem przez interkom, przy "You Never Can Tell" moim oczom ukazuje się zdecydowanie najlepsza scena tańca w historii kina, wszystkie Wirujące Seksy i inne mogą się schować. Takie przykłady można długo mnożyć. Do tego dochodzą genialne dialogi, takie jak rozmowa o motocyklu. Tfu, przepraszam, oczywiście chodzi o chopper :) Albo o różnicach między Europą a Ameryką i przede wszystkim "Ezekiel 25:17". Cudo! Nie ma chyba możliwości lepszego doboru muzyki do filmu. Chyba, że ktoś ma jakieś pomysły. Proszę się nimi podzielić, bo może oglądam zbyt mało filmów, żeby o tym wiedzieć, ale jak na mój gust po prostu się nie da ;)
"-I love you, Pumpkin.
-I love you, Honey Bunny.
-All right, everybody be cool, this is a robbery!
-Any of you fucking pricks move, and I'll execute every motherfucking last one of ya!" I jedziemy!
10/10
Jeszcze słowo wyjaśnienia. Tak, to jest początek działu recenzji, które częściej będą pojawiały się na blogu.
wtorek, 7 lipca 2009
Muzyka na lato pt 3
Czas na kolejną porcję letnich dźwięków.
5. Queens of the Stone Age - Rated R
Na początek kontynuacja Kyussa. Zaraz po jego rozpadzie Josh Homme powołał do życia kolejny projekt o nazwie Queens of the Stone Age. O ile debiut był trochę zbliżony stylistycznie do Kyussa, to na Rated R zespół podążył zupełnie inną, własną ścieżką. Mamy tu kupę fantastycznych pomysłów na muzykę. Weźmy takie "Feel Good Hit of the Summer". Niby banał, ale weź tu człowieku coś takiego wymyśl. Albo "I Think I My Headache". Na pierwszy rzut ucha kakofonia, mimo to niszczy i wgniata w ziemię. Co dalej? Różnorodność. Od psychodelii po typowy punk. Najważniejsze jednak jest to, że wokalnie produkuje się aż trzech panów. Większość co prawda należy do Josha, ale nie wyobrażam sobie "Autopilota" bez Nicka Oliveri, ani "In the Fade" bez Marka Lanegana. Absolutne arcydzieło, a skwar jeszcze podnosi jego walory. Zresztą co ja będę bez sensu pisał. Przekonajcie się sami.
6. Grabek - mono3some
Grabka poznałem zupełnie przypadkiem. Bodajże w kwietniu wygrałem bilet na jego koncert w Dobrej Karmie. Poszedłem, posłuchałem, popatrzyłem (bo na koncercie były też wizualizacje) i oniemiałem. Wow. Ktoś w Polsce robi ambient i to na światowym poziomie. Zasadniczo Grabek gra na skrzypach, ale tak naprawdę są one zatopione gdzieś wśród innych pięknych dźwiękach, mimo to dają bardzo dużo jego muzyce. Na owym koncercie dostałem płytkę "mono3some", którą postanowiłem dziś sprawdzić podczas przechadzki po mieście. Słuchałem sobie, a przed oczami miałem niesamowite, psychodeliczne, czasami nawet powiedziałbym chore wizualizacje VJ Panipawlosky. Sama muzyka świetnie komponowała się ze słońcem. Pozwoliła mi odpłynąć myślami hen daleko. Pełen chill. Polecam zarówno z płyty, którą można pobrać zupełnie za darmo, klikając na powyższy link, jak i w wersji koncertowej. Polska potrzebuje takich artystów ;)
5. Queens of the Stone Age - Rated R
Na początek kontynuacja Kyussa. Zaraz po jego rozpadzie Josh Homme powołał do życia kolejny projekt o nazwie Queens of the Stone Age. O ile debiut był trochę zbliżony stylistycznie do Kyussa, to na Rated R zespół podążył zupełnie inną, własną ścieżką. Mamy tu kupę fantastycznych pomysłów na muzykę. Weźmy takie "Feel Good Hit of the Summer". Niby banał, ale weź tu człowieku coś takiego wymyśl. Albo "I Think I My Headache". Na pierwszy rzut ucha kakofonia, mimo to niszczy i wgniata w ziemię. Co dalej? Różnorodność. Od psychodelii po typowy punk. Najważniejsze jednak jest to, że wokalnie produkuje się aż trzech panów. Większość co prawda należy do Josha, ale nie wyobrażam sobie "Autopilota" bez Nicka Oliveri, ani "In the Fade" bez Marka Lanegana. Absolutne arcydzieło, a skwar jeszcze podnosi jego walory. Zresztą co ja będę bez sensu pisał. Przekonajcie się sami.
6. Grabek - mono3some
Grabka poznałem zupełnie przypadkiem. Bodajże w kwietniu wygrałem bilet na jego koncert w Dobrej Karmie. Poszedłem, posłuchałem, popatrzyłem (bo na koncercie były też wizualizacje) i oniemiałem. Wow. Ktoś w Polsce robi ambient i to na światowym poziomie. Zasadniczo Grabek gra na skrzypach, ale tak naprawdę są one zatopione gdzieś wśród innych pięknych dźwiękach, mimo to dają bardzo dużo jego muzyce. Na owym koncercie dostałem płytkę "mono3some", którą postanowiłem dziś sprawdzić podczas przechadzki po mieście. Słuchałem sobie, a przed oczami miałem niesamowite, psychodeliczne, czasami nawet powiedziałbym chore wizualizacje VJ Panipawlosky. Sama muzyka świetnie komponowała się ze słońcem. Pozwoliła mi odpłynąć myślami hen daleko. Pełen chill. Polecam zarówno z płyty, którą można pobrać zupełnie za darmo, klikając na powyższy link, jak i w wersji koncertowej. Polska potrzebuje takich artystów ;)
poniedziałek, 6 lipca 2009
Słów kilka o...
To jest początek nowej serii ;) Dotyczącej wszystkiego co mnie jakoś porusza.
Pierwsza część będzie dotyczyła polskiej sceny muzycznej. Do naskrobania kilku słów skłoniłem się po ujrzeniu line-upu festiwalu MTV "Gdańsk Dźwiga Muzę" Po prostu żal dupę ściska. Nie będę się pastwił nad zagranicznymi gwiazdami, bo jest wśród nich zespół, który, mam nadzieję, przyćmi całą resztę. Mowa oczywiście o Black Rebel Motorcycle Club. No, ale wracając do tematu. Rozkład koncertów 11 lipca wygląda tak:
15:00 Doors open
16:00 Manchester
17:10 Afromental
18:00 TKM
18:20 Golden Life
19:10 Fabryka
19:30 Patrycja Markowska
20:20 KCIUK & THE FINGERS
20:50 BRMC
22:00 SKINNY PATRINI
22:30 Joss Stone
Zacznę od początku. Manchester. Zespół wylansowany przez MTV to i gra na takim festiwalu. Kiedyś słyszałem cover "Song 2" w ich wykonaniu i kurde zagrali całkiem całkiem, później posłuchałem ich własnego materiału. Jak można się domyślić nie grają nic specjalnego, zespół jakich pełno za granicą. Szkoda tylko, że to marna kopia zachodnich kapel. A jak dołączymy do tego grafomańskie teksty mamy pełen obraz zespołu.
Punkt drugi. Afromental. Kolejny zespół wylansowany przez media, tym razem TVN. Zagrali w debilnym "39 i pół" i z miejsca mamy wielką gwiazdę. Powszechnie wiadomo, że zasadniczo ludzie nie mają wyrobionego gustu muzycznego, jeśli poda im się na tacy takie twory jak Afromental od razu to podchwycą. I bach! Mamy gwiazdę! Szkoda, że brakuje jakichkolwiek wartości muzycznych w tym co grają http://www.youtube.com/watch?v=7k46XWBlgx8, bo w tym ich chyba nie ma, prawda?
I na deser to co najlepsze. Patrycja Markowska. Znany tatuś i kariera jest zrobiona. Fanem Perfectu nie jestem, ale jakiś tam szacunek Markowskiemu się należy. Bo on, w przeciwieństwie do córeczki, nagrał kilka ważnych dla polskiej muzyki płyt. Zrobił karierę od zera. A Patrycja? No cóż. Pop na niskim poziomie, zapewne bez pomocy ojca do tej pory by tkwiła tam gdzie zaczynała.
Dlaczego o tym piszę? Bo, cholera, na polskiej scenie jest jednak trochę grup, które prezentują absolutnie światowy poziom, wydały znakomite płytki, które idealnie pasowałyby do tego festiwalu. Na innych festiwalach jakoś udaje się dobrać reprezentantów naszego kraju tak, że chociaż nie było wstydu. Bo już widzę miny gości z Black Rebel Motorcycle Club, kiedy przed nimi na scenie wybiegnie Markowska i będzie starała się rozgrzać ludzi jak na jakiejś imprezie w remizie. Takie są nasze realia, na szczęście wszystko powoli ruszyło się w dobrą stronę...
Na koniec zmiana tematu. Kilka słów o informacjach z obozu Queens of the Stone Age. O nowej płycie zespołu póki co nic nie wiadomo, natomiast od kilku dni w internecie krążą pyszne niusy o działaniach Josha Homme'a. Po pierwsze wiemy, że Homme zajął się nagrywaniem z... Davem Grohlem (wiadomo skąd) i Johnem Paulem Jonesem (tym bardziej wiadomo). Jak to przeczytałem niemal spadłem z krzesła! To będzie prawdziwa supergrupa. Z wypiekami na twarzy czekam na jakieś nagrania. Po drugie pojawiła się wiadomość o Desert Sessions, a dokładniej ujawniono kogo Josh chce zaprosić do wspólnego grania na pustynie. W tym momencie spadłem z krzesła kolejny raz. Mike Patton, jeden z najlepszych wokalistów na świecie. Jest tylko mała przeszkoda, Mike podobno nie znosi pustyni. Mam jednak nadzieję, że zmieni zdanie i wpadnie na Rancho de la Luna. Już słyszę w uszach 11 część Pustynnych Sesji.
Pierwsza część będzie dotyczyła polskiej sceny muzycznej. Do naskrobania kilku słów skłoniłem się po ujrzeniu line-upu festiwalu MTV "Gdańsk Dźwiga Muzę" Po prostu żal dupę ściska. Nie będę się pastwił nad zagranicznymi gwiazdami, bo jest wśród nich zespół, który, mam nadzieję, przyćmi całą resztę. Mowa oczywiście o Black Rebel Motorcycle Club. No, ale wracając do tematu. Rozkład koncertów 11 lipca wygląda tak:
15:00 Doors open
16:00 Manchester
17:10 Afromental
18:00 TKM
18:20 Golden Life
19:10 Fabryka
19:30 Patrycja Markowska
20:20 KCIUK & THE FINGERS
20:50 BRMC
22:00 SKINNY PATRINI
22:30 Joss Stone
Zacznę od początku. Manchester. Zespół wylansowany przez MTV to i gra na takim festiwalu. Kiedyś słyszałem cover "Song 2" w ich wykonaniu i kurde zagrali całkiem całkiem, później posłuchałem ich własnego materiału. Jak można się domyślić nie grają nic specjalnego, zespół jakich pełno za granicą. Szkoda tylko, że to marna kopia zachodnich kapel. A jak dołączymy do tego grafomańskie teksty mamy pełen obraz zespołu.
Punkt drugi. Afromental. Kolejny zespół wylansowany przez media, tym razem TVN. Zagrali w debilnym "39 i pół" i z miejsca mamy wielką gwiazdę. Powszechnie wiadomo, że zasadniczo ludzie nie mają wyrobionego gustu muzycznego, jeśli poda im się na tacy takie twory jak Afromental od razu to podchwycą. I bach! Mamy gwiazdę! Szkoda, że brakuje jakichkolwiek wartości muzycznych w tym co grają http://www.youtube.com/watch?v=7k46XWBlgx8, bo w tym ich chyba nie ma, prawda?
I na deser to co najlepsze. Patrycja Markowska. Znany tatuś i kariera jest zrobiona. Fanem Perfectu nie jestem, ale jakiś tam szacunek Markowskiemu się należy. Bo on, w przeciwieństwie do córeczki, nagrał kilka ważnych dla polskiej muzyki płyt. Zrobił karierę od zera. A Patrycja? No cóż. Pop na niskim poziomie, zapewne bez pomocy ojca do tej pory by tkwiła tam gdzie zaczynała.
Dlaczego o tym piszę? Bo, cholera, na polskiej scenie jest jednak trochę grup, które prezentują absolutnie światowy poziom, wydały znakomite płytki, które idealnie pasowałyby do tego festiwalu. Na innych festiwalach jakoś udaje się dobrać reprezentantów naszego kraju tak, że chociaż nie było wstydu. Bo już widzę miny gości z Black Rebel Motorcycle Club, kiedy przed nimi na scenie wybiegnie Markowska i będzie starała się rozgrzać ludzi jak na jakiejś imprezie w remizie. Takie są nasze realia, na szczęście wszystko powoli ruszyło się w dobrą stronę...
Na koniec zmiana tematu. Kilka słów o informacjach z obozu Queens of the Stone Age. O nowej płycie zespołu póki co nic nie wiadomo, natomiast od kilku dni w internecie krążą pyszne niusy o działaniach Josha Homme'a. Po pierwsze wiemy, że Homme zajął się nagrywaniem z... Davem Grohlem (wiadomo skąd) i Johnem Paulem Jonesem (tym bardziej wiadomo). Jak to przeczytałem niemal spadłem z krzesła! To będzie prawdziwa supergrupa. Z wypiekami na twarzy czekam na jakieś nagrania. Po drugie pojawiła się wiadomość o Desert Sessions, a dokładniej ujawniono kogo Josh chce zaprosić do wspólnego grania na pustynie. W tym momencie spadłem z krzesła kolejny raz. Mike Patton, jeden z najlepszych wokalistów na świecie. Jest tylko mała przeszkoda, Mike podobno nie znosi pustyni. Mam jednak nadzieję, że zmieni zdanie i wpadnie na Rancho de la Luna. Już słyszę w uszach 11 część Pustynnych Sesji.
Podsumowanie tygodnia pt 2
W tym tygodniu podsumowanie troszkę spóźnione co jest spowodowane wyjazdem, po którym nawet nie miałem siły czegokolwiek napisać. W zeszłym tygodniu słuchałem tak różnej muzyki, że aż ciężko jest mi cokolwiek wybrać, ale spróbuję:
Album tygodnia: Mark Lanegan - Bubblegum
Utwór tygodnia: Eldo - Spacer
Album tygodnia: Mark Lanegan - Bubblegum
Utwór tygodnia: Eldo - Spacer
piątek, 3 lipca 2009
Nocne po Warszawie spacery
Trasa:
Start - Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej
Meta - Powiśle (nieopodal mostu Poniatowskiego)
Muzyka na drogę - Eldo - 27
Ta płyta towarzyszy mi przy większości nocnych powrotów do domu. Nie wiem czemu, ale od ponad roku nie wyobrażam sobie nocnego spaceru przez centrum Warszawy bez tego albumu. Swoją trasę dzielę na kilka etapów, które pasują do utworów z tego krążka.
Etap 1. Świętokrzyska i jej odnogi (np. Mazowiecka, Jasna, Sienkiewicza)
"Szyk" (feat. Pjus)
"WWA miasto szyku ale i stylowych bubli;
Buty Ferrari i różowe polówki;
Na mieście mnóstwo pedałów chociaż żaden nie jest gejem;
Zajarali się Beckhamem i latają z irokezem."
Ten fragment idealnie pasuje do ludzi kręcących się po klubach w centrum. Wszyscy wielce wylansowani, w zależności od dnia od 60 do 75% ludzi przypomina czyjąś kopię. Te same buty, te same spodnie/spódnice. Nie ogarniam tego zjawiska. Dlaczego oni chcą być na siłę modni?
Etap 2. Nowy Świat, Kopernika
"Noc, rap samochód" (feat. Diox)
"W zakręt ostro, obok Powązki, przy piekarni, gdzie nie ma chleba, choć sporo tam mąki."
Zwykle w tym momencie łapie mnie wielka ochota jeżdżenia samochodem, ale cóż nie wyczaruję sobie przecież auta. Jestem więc skazany na dalsze poruszanie się na własnych nogach.
Etap 3. Tamka
"Dzieciństwo"
"Jeśli żyłeś wtedy i widziałeś go w akcji,
To Maradona nie Pele jest dla ciebie królem piłkarzy,
Czasy, kiedy nie było kablówki w domach
Mexico 86 z czarno-białego telewizora.
Bramkę w finale strzelił brodaty Jorge,
Brazylijczyk Sokrates z karnego strzelił bramkę Polsce,
Ja na podwórku kiedy cieszyłem się bramką,
Ręce w górze i okrzyk Diego Armando.
Graliśmy w kapsle z Krzyśkiem z drugiego piętra,
Graliśmy w piłkę na boisku, którego już nie ma.
Do szkoły chodziliśmy w trampkach sierżantach,
Granatowy mundurek, na ramieniu tarcza 150.
Jeansy były tylko w Peweksie,
Jak ktoś je miał to zlatywało się całe osiedle.
Na komunię czekaliśmy niecierpliwie na prezenty,
Zegarek grał trzydzieści melodyjek.
Wielu pamięta z nas tamten świat,
Kiedy komunizm uciekał z Polski.
Ja chcę pamiętać czas,
Cudowne dzieciństwo w latach 80.
Byłeś kozakiem jak miałeś buty Robins,
W lato, a w zimę wszyscy i tak mieli buty Sofix,
Piliśmy płyn Lugola jak wybuchł Czarnobyl,
Pomarańcze w święta to był prawie dobrobyt,
Dziewczyny w białych czeszkach grały w klasy,
Skakały przez gumę, zazdrościły tym co miały Barbie,
Słodycze, czekolada?, przysmak warszawski!
Lans, wakacje, Bali? Warna w Bułgarii!
Kiedyś byliśmy też niegrzeczne kajtki,
Ale od dziewczyn się ściągało, a nie ściągało im majtki.
Teraz w każdym kiosku kupisz cygaro,
Kiedyś wybór był taki Klubowe, Popularne, Caro.
Dzieciaki na festynie wygrywały bieg w workach,
Teraz na klatce dzieciaki ćpają amfę z worka.
Pamięć? wehikuł czasu made by Eldo.
Kapsle, podchody, wata cukrowa i boski Diego."
Zawsze idąc Tamką i słuchając tego utworu zastanawiam się dlaczego nie było mi dane urodzić się na początku lat 80. Pamiętałbym wszystkie przemiany związane z transformacją ustrojową, a także życie codzienne. Słysząc takie teksty mogę sobie tylko wyobrażać "co by było gdyby"...
Etap 4. Dobra
"Ferajny"
"Syreni Gród jest fest tu życie mija z biglem
Szczególnie jeśli wiesz co kryje się za winklem
Cięte typy piją czterdziestkę pod sklepem
Mówią mieliśmy ambicje ale mijało nas szczęście
Zawraca kontrafałdę więc daje mu grosza w łapę
Idę przed siebie i swoje szczęście znajdę nape
Szuka tu szczęścia nie jeden
Chce mieć piter pełen dzindziorów i wyjechać do siebie
Ćmy nocne rozkładają uda
Za dwie stówy i myślą, że kiedyś zapomnieć się uda
Lewarek śmieje się z gabloty
Bo wziął czerstwiaka pod bajer zarobi na nim parę złotych
Możesz mieć boja, to miasto wciąż baletuje
Tu antki szybko przyklejają fanara na truje
Miasto zostało to samo, język się zmienił
I są ziomki z podwórek zamiast ferejn z kamienic
To warszawskie ballady
Czarna manka, księżyc frajer, jadziem na Bielany
Warszawa da się lubić, ja ją kocham to pewne
I w ogóle i w szczególe i pod każdym innym względem
Na Różycu baba krzyczy pyzy prosto z gara
Skower majchra używa gdzieś w bramach
Tego nie ma możesz usłyszeć to w balladach
Mentalność została, kpiarz, wieczny cwaniak, warszawiak
Spalił nam miasto w ząbek czesany kolo
Strączku łuskany klapa stolica żyje na nowo
W krótkich abcugach wyrosły nowe czynszówki
Fioraje znów sprzedają kwiaty na rynku starówki
Andrusy zamiast oprychówek czapki na uszy
I galant lalunie co wyróżniają się w tłumie
Trzeba miastu spojrzeć w oczy
Schylić głowę nieujarzmione miasto pełne historii mrocznych
Bohaterowie śpią na cytadeli stokach
W grobach pod brzozowym krzyżem na Powązkach
I wkurzaj się na nasz charakter strączku różany
Spytasz skąd jestem? Powiem z dumą: z Warszawy"
Jestem dumny, że jestem z Warszawy. Fajnie, że Eldo nagrał taki kawałek. Zawsze, kiedy go słyszę mam ochotę nauczyć się przedwojennej gwary warszawskiej, chciałbym się nią biegle posługiwać. Na co komu angielski, rosyjski, francuski? Gwara! To jest to.
Etap 5. Solec
"Ciepła wiosenna noc mijam filary,
górą jeżdżą pociągi, mur oznaczył Keramik,
przy szpitalu, w którym leżał kiedyś Piotrek,
śpiące Powiśle rozwidlenie Solca i Dobrej."
Pozycja obowiązkowa. Szczególnie, kiedy przechodzę dokładnie w tym miejscu, o którym rapuje Eldo. W ogóle tekst tego kawałka niszczy. Eldoka jest zdecydowanie jednym z najlepszych tekściarzy w Polsce. Aż chce się iść gdzieś dalej.
Niestety, po tym utworze jestem już w okolicach domu. Czasami jeszcze zdążę posłuchać "Są rzeczy, których chciałbym nie pamiętać" albo "Więcej", ale zazwyczaj na tym etapie kończy się moja droga. 27 szczególnie polecam na nocne powroty do domu, kiedy mamy jeszcze choć trochę siły na myślenie, a nasza wyobraźnia działa bez zarzutu. Płyta "miszcz"!
Chciałbym dodać, że do niedzieli będę na służbowym wyjeździe, który ma na celu propagowanie niezdrowego trybu życia wśród mieszkańców wsi, ale od poniedziałku ruszam z kopyta, bo mam kilka rzeczy do opisania.
Start - Skrzyżowanie Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej
Meta - Powiśle (nieopodal mostu Poniatowskiego)
Muzyka na drogę - Eldo - 27
Ta płyta towarzyszy mi przy większości nocnych powrotów do domu. Nie wiem czemu, ale od ponad roku nie wyobrażam sobie nocnego spaceru przez centrum Warszawy bez tego albumu. Swoją trasę dzielę na kilka etapów, które pasują do utworów z tego krążka.
Etap 1. Świętokrzyska i jej odnogi (np. Mazowiecka, Jasna, Sienkiewicza)
"Szyk" (feat. Pjus)
"WWA miasto szyku ale i stylowych bubli;
Buty Ferrari i różowe polówki;
Na mieście mnóstwo pedałów chociaż żaden nie jest gejem;
Zajarali się Beckhamem i latają z irokezem."
Ten fragment idealnie pasuje do ludzi kręcących się po klubach w centrum. Wszyscy wielce wylansowani, w zależności od dnia od 60 do 75% ludzi przypomina czyjąś kopię. Te same buty, te same spodnie/spódnice. Nie ogarniam tego zjawiska. Dlaczego oni chcą być na siłę modni?
Etap 2. Nowy Świat, Kopernika
"Noc, rap samochód" (feat. Diox)
"W zakręt ostro, obok Powązki, przy piekarni, gdzie nie ma chleba, choć sporo tam mąki."
Zwykle w tym momencie łapie mnie wielka ochota jeżdżenia samochodem, ale cóż nie wyczaruję sobie przecież auta. Jestem więc skazany na dalsze poruszanie się na własnych nogach.
Etap 3. Tamka
"Dzieciństwo"
"Jeśli żyłeś wtedy i widziałeś go w akcji,
To Maradona nie Pele jest dla ciebie królem piłkarzy,
Czasy, kiedy nie było kablówki w domach
Mexico 86 z czarno-białego telewizora.
Bramkę w finale strzelił brodaty Jorge,
Brazylijczyk Sokrates z karnego strzelił bramkę Polsce,
Ja na podwórku kiedy cieszyłem się bramką,
Ręce w górze i okrzyk Diego Armando.
Graliśmy w kapsle z Krzyśkiem z drugiego piętra,
Graliśmy w piłkę na boisku, którego już nie ma.
Do szkoły chodziliśmy w trampkach sierżantach,
Granatowy mundurek, na ramieniu tarcza 150.
Jeansy były tylko w Peweksie,
Jak ktoś je miał to zlatywało się całe osiedle.
Na komunię czekaliśmy niecierpliwie na prezenty,
Zegarek grał trzydzieści melodyjek.
Wielu pamięta z nas tamten świat,
Kiedy komunizm uciekał z Polski.
Ja chcę pamiętać czas,
Cudowne dzieciństwo w latach 80.
Byłeś kozakiem jak miałeś buty Robins,
W lato, a w zimę wszyscy i tak mieli buty Sofix,
Piliśmy płyn Lugola jak wybuchł Czarnobyl,
Pomarańcze w święta to był prawie dobrobyt,
Dziewczyny w białych czeszkach grały w klasy,
Skakały przez gumę, zazdrościły tym co miały Barbie,
Słodycze, czekolada?, przysmak warszawski!
Lans, wakacje, Bali? Warna w Bułgarii!
Kiedyś byliśmy też niegrzeczne kajtki,
Ale od dziewczyn się ściągało, a nie ściągało im majtki.
Teraz w każdym kiosku kupisz cygaro,
Kiedyś wybór był taki Klubowe, Popularne, Caro.
Dzieciaki na festynie wygrywały bieg w workach,
Teraz na klatce dzieciaki ćpają amfę z worka.
Pamięć? wehikuł czasu made by Eldo.
Kapsle, podchody, wata cukrowa i boski Diego."
Zawsze idąc Tamką i słuchając tego utworu zastanawiam się dlaczego nie było mi dane urodzić się na początku lat 80. Pamiętałbym wszystkie przemiany związane z transformacją ustrojową, a także życie codzienne. Słysząc takie teksty mogę sobie tylko wyobrażać "co by było gdyby"...
Etap 4. Dobra
"Ferajny"
"Syreni Gród jest fest tu życie mija z biglem
Szczególnie jeśli wiesz co kryje się za winklem
Cięte typy piją czterdziestkę pod sklepem
Mówią mieliśmy ambicje ale mijało nas szczęście
Zawraca kontrafałdę więc daje mu grosza w łapę
Idę przed siebie i swoje szczęście znajdę nape
Szuka tu szczęścia nie jeden
Chce mieć piter pełen dzindziorów i wyjechać do siebie
Ćmy nocne rozkładają uda
Za dwie stówy i myślą, że kiedyś zapomnieć się uda
Lewarek śmieje się z gabloty
Bo wziął czerstwiaka pod bajer zarobi na nim parę złotych
Możesz mieć boja, to miasto wciąż baletuje
Tu antki szybko przyklejają fanara na truje
Miasto zostało to samo, język się zmienił
I są ziomki z podwórek zamiast ferejn z kamienic
To warszawskie ballady
Czarna manka, księżyc frajer, jadziem na Bielany
Warszawa da się lubić, ja ją kocham to pewne
I w ogóle i w szczególe i pod każdym innym względem
Na Różycu baba krzyczy pyzy prosto z gara
Skower majchra używa gdzieś w bramach
Tego nie ma możesz usłyszeć to w balladach
Mentalność została, kpiarz, wieczny cwaniak, warszawiak
Spalił nam miasto w ząbek czesany kolo
Strączku łuskany klapa stolica żyje na nowo
W krótkich abcugach wyrosły nowe czynszówki
Fioraje znów sprzedają kwiaty na rynku starówki
Andrusy zamiast oprychówek czapki na uszy
I galant lalunie co wyróżniają się w tłumie
Trzeba miastu spojrzeć w oczy
Schylić głowę nieujarzmione miasto pełne historii mrocznych
Bohaterowie śpią na cytadeli stokach
W grobach pod brzozowym krzyżem na Powązkach
I wkurzaj się na nasz charakter strączku różany
Spytasz skąd jestem? Powiem z dumą: z Warszawy"
Jestem dumny, że jestem z Warszawy. Fajnie, że Eldo nagrał taki kawałek. Zawsze, kiedy go słyszę mam ochotę nauczyć się przedwojennej gwary warszawskiej, chciałbym się nią biegle posługiwać. Na co komu angielski, rosyjski, francuski? Gwara! To jest to.
Etap 5. Solec
"Ciepła wiosenna noc mijam filary,
górą jeżdżą pociągi, mur oznaczył Keramik,
przy szpitalu, w którym leżał kiedyś Piotrek,
śpiące Powiśle rozwidlenie Solca i Dobrej."
Pozycja obowiązkowa. Szczególnie, kiedy przechodzę dokładnie w tym miejscu, o którym rapuje Eldo. W ogóle tekst tego kawałka niszczy. Eldoka jest zdecydowanie jednym z najlepszych tekściarzy w Polsce. Aż chce się iść gdzieś dalej.
Niestety, po tym utworze jestem już w okolicach domu. Czasami jeszcze zdążę posłuchać "Są rzeczy, których chciałbym nie pamiętać" albo "Więcej", ale zazwyczaj na tym etapie kończy się moja droga. 27 szczególnie polecam na nocne powroty do domu, kiedy mamy jeszcze choć trochę siły na myślenie, a nasza wyobraźnia działa bez zarzutu. Płyta "miszcz"!
Chciałbym dodać, że do niedzieli będę na służbowym wyjeździe, który ma na celu propagowanie niezdrowego trybu życia wśród mieszkańców wsi, ale od poniedziałku ruszam z kopyta, bo mam kilka rzeczy do opisania.
środa, 1 lipca 2009
Muzyka na lato pt 2
Za nami kolejny upalny dzień tego lata więc przyszła pora na następną porcję polecanej muzyki.
3. Kyuss - Welcome to Sky Valley
Muzyka prosto z gorącej pustyni w Palm Desert, gdzie tworzyli członkowie Kyuss. Samo Palm Desert uznawane jest za kolebkę współczesnego stoner rocka. Na krążku dostajemy 50 minut muzyki dość ciężkiej acz niesamowicie leniwej i klimatycznej. Moim zdaniem idealnie sprawdza się w parku na ławeczce. Kiedy nie trzeba nic robić tylko można sobie w spokoju posiedzieć i wczuć się w dźwięki tego albumu. Takie utwory jak "Gardenia" czy "Space Cadet" tylko wprawiają nas w iście pustynny klimat, a 20 letni Josh Homme pokazał wszystkim do czego służy gitara. Miód na uszy!
4. Sigur Rós - Ágætis byrjun
Czas na zwrot o 180 stopni. Z gorącej pustyni przenosimy się do zimnej Islandii. Otrzymujemy dawkę post rocka, która potrafi ochłodzić każdego. Płyta w sam raz na ciepły letni wieczór, kiedy siedzimy w domu, a temperatura stale doskwiera. Już nie raz udało mi się przekonać, że działa ona lepiej niż klimatyzacja. I co z tego, że nikt nie rozumie tekstów po islandzku? Nie one są tutaj najważniejsze. Liczą się głównie dźwięki wydobywające się z głośników. Działa to mniej więcej tak jak guma Winterfresh w reklamie ;) Warto się przekonać osobiście.
3. Kyuss - Welcome to Sky Valley
Muzyka prosto z gorącej pustyni w Palm Desert, gdzie tworzyli członkowie Kyuss. Samo Palm Desert uznawane jest za kolebkę współczesnego stoner rocka. Na krążku dostajemy 50 minut muzyki dość ciężkiej acz niesamowicie leniwej i klimatycznej. Moim zdaniem idealnie sprawdza się w parku na ławeczce. Kiedy nie trzeba nic robić tylko można sobie w spokoju posiedzieć i wczuć się w dźwięki tego albumu. Takie utwory jak "Gardenia" czy "Space Cadet" tylko wprawiają nas w iście pustynny klimat, a 20 letni Josh Homme pokazał wszystkim do czego służy gitara. Miód na uszy!
4. Sigur Rós - Ágætis byrjun
Czas na zwrot o 180 stopni. Z gorącej pustyni przenosimy się do zimnej Islandii. Otrzymujemy dawkę post rocka, która potrafi ochłodzić każdego. Płyta w sam raz na ciepły letni wieczór, kiedy siedzimy w domu, a temperatura stale doskwiera. Już nie raz udało mi się przekonać, że działa ona lepiej niż klimatyzacja. I co z tego, że nikt nie rozumie tekstów po islandzku? Nie one są tutaj najważniejsze. Liczą się głównie dźwięki wydobywające się z głośników. Działa to mniej więcej tak jak guma Winterfresh w reklamie ;) Warto się przekonać osobiście.
Subskrybuj:
Posty (Atom)